Jak już wspomniałem, nie było łatwo dobrać się do ryb i taki właśnie przekaz dostaliśmy od dwóch Amerykanów, którzy przybyli na miejsce kilka dni przed nami. Byli to wędkarze bardzo doświadczeni w połowie steelheadów na muchę, więc informacja o zerowym urobku, nie nastroiła nas optymizmem. Nie załamywaliśmy się jednak, ponieważ nie mieliśmy wielkich wymagań i miało nas zadowolić po kilka ryb na głowę z wyjazdu. Dodatkowo ja, Maciek i Mateusz chcieliśmy zaliczyć steelheada na muchę, a jedynie Czarek jako rasowy spininngista nie zawracał sobie „machaniem pagajem” i skoncentrował się w 100% na spinningu.

Najszybciej zadanie wykonał Mateusz łowiąc już pierwszego dnia chyba najmniejszego steelheada wyjazdu, ale za to pierwszego i do tego na muchę ! Mission accomplished można by rzec, gdyby nie to , że apetyt rośnie w miarę jedzenia 🙂

Jakieś 20 metrów wyżej miałem fajną rybę i ja, ale niestety spadła po kilku bujnięciach. Za to Mateusz zaliczył jeszcze jeden gatunek tego dnia, a mianowicie coho. Co prawda ryba była już mocno kolorowa i w słabej kondycji, ale jako że pierwsza , to sprawiła łowcy sporo satysfakcji.

Następne dni rozwiązały nam worek z rybami, ale … tylko na spinning. Czarek coraz bardziej rozpoznawał temat i łowił coraz więcej, a my w akcie desperacji odkładaliśmy co jakiś czas muchówki na bok i staraliśmy się zaliczyć jakąś rybę oraz emocjonujący hol.

 

Jedynie Maciej pozostawał wierny dwuręcznej wędce muchowej … notabene kijowi zapasowemu, ponieważ główny Winston został potraktowany drzwiami od samochodu przez Czarka 😛

 

Rodowici mieszkańcy Kanady (Indianie , oficjalnie nazywani „First Nation”) wiedzą, że zwariowani wędkarze są w stanie zapłacić bardzo dużo, aby dobrać się do nieprzełowionych łowisk, dlatego też utworzyli coś ala odcinki specjalne na swoich terenach. Taki kawałek rzeki znajdował się w niedalekiej odległości od naszego rancza i niektórzy z nas wyszli z założenia , że jak „szaleć to szaleć” i wysupłali całkiem spory kawałek grosza, aby połowić w ścisłym rezerwacie Indian. Chłopaki na pewno nie żałowali, ponieważ przerzucili całkiem pokaźną ilość ryb (Czarek wręcz „rozbił bank”), a przy okazji poznali dość ekscentrycznych indiańskich strażników.

Ja z Maćkiem natomiast broniliśmy się rękami i nogami żeby właśnie w tym rezerwacie nie wylądować … Wszystko wyniknęło z nieporozumienia podczas omawiania mapy z naszym gospodarzem. Plan był taki, żeby zrobić całodzienny spływ pontonem w dół rzeki, przy okazji obławiając najlepsze miejscówki i zakończyć tuż przed rezerwatem. Niestety jak to w tak dzikich terenach bywa – dostępów do rzeki jest jak na lekarstwo. Ten do którego zmierzaliśmy okazał znajdować się już na terenie Indian, a o wszystkim powiadomił nas przypadkowo napotkany Austriak, który także spływał tym odcinkiem. Na szczęście pomógł nam wydostać się z rzeki znacznie wcześniej , na prywatnym terenie jego znajomych. Tam też czekał na niego samochód, którym zafundował mi podwózkę do kumpli łowiących już w rezerwacie. Dzięki temu uniknęliśmy wtopy i straty kilkuset dolarów, o które na pewno upomniano by się na granicy rezerwatu. Swoją drogą ani ja ani Maciej nie posiadaliśmy przy sobie takiej kwoty 🙂

Spis treści