Niestety jak zawsze nadszedł ostatni dzień polowania na steelheady. Wiele tygodni czy miesięcy wyczekiwania na wyprawę, a potem czas mija błyskawicznie i już trzeba wracać do domu. Chyba jednak o to w tym chodzi. To właśnie te wyczekiwanie nadaje całej wyprawie smaku, to czas spędzony na rozmyślaniach i planowaniu nadaje wartości kolejnym eskapadom. Czymże by one były, gdyby stały się naszym chlebem powszednim…

Tym razem czułem się spełniony wynikami. Co prawda czułem lekki niedosyt ze względu na to, że nie udało mi się wyholować kilku dużych ryb, ale nie zmieniało to faktu, że byłem bardzo zadowolony z wyjazdu. Złowiliśmy ogromną ilość stalogłowych, sam udanie wyholowałem kilkadziesiąt sztuk w tym blisko dziesięć na muchę. Co ciekawe to właśnie z dwuręczną muchówką spędziłem zdecydowaną większość czasu nad rzekami, a ryb złowiłem kilka razy więcej na spinning. Nie ma więc porównania jeśli chodzi o skuteczność, a szczególnie wtedy gdy woda zrobi się naprawdę zimna. Jednak nie zawsze o skuteczność chodzi, ale z drugiej strony bezsensowne machanie sznurem muchowym jest … po prostu bezsensowne. Na szczęście na tej wyprawie tak nie było i można było spokojnie ćwiczyć rzuty skagitem w oczekiwaniu na pulsujący ciężar po drugiej stronie…

Gdzie uderzyć ostatniego dnia? Ochłodziło się, ryby na pewno zrobiły się jeszcze mniej aktywne co na pewno odbije się na wynikach. Czy przechłodzone steelheady będą miały ochotę dziabnąć nieduży i mało agresywny kąsek jakim jest mucha? Może nie ma co kombinować i po prostu brać muchówkę i jechać na sprawdzone Bulkley? Tyle, że wszystkie cele już osiągnąłem. Czułem satysfakcję ze złowionych steelheadów na muchę i szczerze nie wierzyłem, że złowię kabana ostatniego dnia w zimnej wodzie.

Może więc ponton i spływ razem z Czarkiem ze spinningami w rękach na rzece słynącej z pojedynczych wielkich ryb? Sprawdziłem pogodę i okazało się, że ma przyjść przymrozek, a więc ryby prawdopodobnie jeszcze bardziej przyspawa do dna, a więc niech będzie – spinning ! Czarek ochoczo dołączył, ponieważ u niego „opcja mucha” nie wchodzi w grę. Za to Mateusz z Maćkiem zdecydowali się na ostatnie muchowe podejście do Bulkley.

Rano pojechaliśmy kilkanaście kilometrów w górę rzeki, gdzie miał na nas czekać farmer ze swoją machiną transportową, którą przewozi wędkarzy wraz z pontonami nad rzekę … oczywiście za opłatą 🙂

Prognozy pogody się sprawdziły i zastał nas mocny przymrozek.

Sprawdziły się też obawy, że ryby nie będą aktywne. Długo nie mogliśmy doświadczyć żadnego brania, aż do momentu gdy około południa zrobiło się wyraźnie cieplej. Szybko trafiliśmy po sztuce.

Nie wszędzie dało radę przepłynąć. W kilku miejscach drzewa utworzyły tamy na rzece i musieliśmy przenosić ponton  brzegiem.

Na kolejnej grubej miejscówce Czarek szybko zaczepił o zwalone drzewa …

(gruntówka 🙂 )

… a ja w tym czasie mam potężne branie i od razu czuję, że mam coś wyjątkowego na końcu zestawu. Ryba dość długo nie daje się zobaczyć, by w końcu ukazać swój ogrom. Wyrywa mi się z gardła jedno wielkie „O Kurczaki !” i powoli schodzę z nurtem by znaleźć sensowne miejsce do podebrania potwora. Przy okazji nawołuję kolegę aby przybiegł z pomocą. Jednak ten dalej zapamiętale rzuca… Może nie słyszał 😛

Na szczęście udaje mi się podebrać wielkiego samczura za pierwszym razem i kątem oka widzę , że kolega biegnie z aparatem. Jest dobrze ! Trzymam rybę na płytkiej wodzie i w międzyczasie odhaczam przynętę i próbuję dokonać pomiaru. Jednak nie jest to łatwe w przypadku tak dużego umięśnionego zwierza. Wychodzi mi 102, po chwili kolega weryfikuje na 101 cm. Teoretycznie to kolega powinien być ostatnia instancją, ale w tym wypadku zgłaszam kategoryczne veto. 102 i basta ! :)))

Kilka fotek i ryba niczym demon ucieka w odmęty swojej rzeki.

Jeeeest kurczaki !!!!!!!!! (tak tak , pofolgowałem sobie przez chwilę 😉 )

Spis treści: