Następne zawody za mną, tym razem bardzo duży kaliber – Predatortour Sweden 2019 – czyli rywalizacja w łowieniu dużych szczupaków. Czy były udane? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ z jednej strony bardzo mi się podobało, a z drugiej … cały czas towarzyszył nam pech. Zaczęło się już w Polsce …

Pierwszym problemem z jakim przyszło nam się zmierzyć, była niesłowność producenta owiewek. Za szyby do największej Tangiri Boat 560 zapłaciliśmy wiele miesięcy temu i niestety do tej pory nie otrzymaliśmy zamówionego towaru. Co tydzień dostawaliśmy zapewnienia, że „już wysyłają” i tak prawie pod sam koniec musieliśmy podjąć decyzję, że na szybko szykujemy mniejszą 460. Smutno bo duża łódka była zupełnie gotowa, tylko owiewek brakowało 🙁
Prace trwały przez kilka dni do późnych godzin nocnych i wyrobiliśmy się na styk.

Następnym problemem okazała się jakość usługi kurierskiej – czekaliśmy na akumulatory do dziobówki i niestety dostawca się nie pojawił , a w raporcie podał , że odbiorcy nie było na miejscu. Żenada …
Na szczęście chłopaki skołowali jakieś substytuty na szybko. Jeszcze „gorącą” łódkę podpiąłem pod hak i wydarłem w kierunku Gdyni… w pośpiechu zapominając szczupakowego podbieraka. Na szczęście przed zawodami poratował mnie kolega już na miejscu.

Niestety to nie był koniec pecha tego dnia – jakieś 30 km przed portem, zgasły wszystkie światła uuuu uuuu, tzn. padł prąd w moim aucie i po dotarciu na miejsce, wiedziałem że jak go wyłączę, to już nie odpalę. Zacząłem poprawiać klemy w akumulatorze, ale nie pomagało. Mimo niedzielnego poranka zadzwoniłem do kolegi mechanika i już z komórką przy uchu wziąłem się za naprawę. Raczej nie wierzyłem, że uda mi się pojechać i zakładałem , że niestety moja wyprawa skończy się przedwcześnie … jednak podjąłem rękawicę i w pośpiechu rozkręcałem kable i czyściłem jakimś preparatem w sprayu wszystkie styki. W pewnym momencie – bam – prąd pojawił się znowu! Czyżbym jednak mógł wjeżdżać na prom?

Dotarłem na miejsce ekstremalnie zmęczony fizycznie i psychicznie. Tak że nie byłem w stanie rano wypłynąć na trening i kolega, który miał mi towarzyszyć na łodzi (Tomek Lewandowski ACE) musiał trochę na mnie poczekać. Wystartowaliśmy koło południa i było OK. Ryb niedużo , ale ładne.

Drugi dzień był zaplanowany zupełnie inaczej , czyli start z rana. Niestety … zaskoczył mnie całkowity brak powietrza w tylnej oponie mojego auta ! Albo przebiłem jakoś na wieczór, albo jakiś dowcipniś spuścił powietrze. Ale żeby całe aż do felgi??
Już kombinowałem jak tu dotrzeć na jakąś stacje – zmienić koło na zapas i napompować flaka – gdy się okazało, że jeden z kumpli ma podręczny kompresor. Co szkodzi spróbować? Nie wierzyłem, że opona jest cała , a tu zaskoczenie – jednak ktoś spuścił mi powietrze. Inni zawodnicy czy może jakieś dziecko przebywające na kempingu… ? Znowu wypłynęliśmy koło południa i znowu brały ładne ryby 🙂

Jednak jak nie idzie to nie idzie – jakieś 15 km od przystani popsuł nam się trim w silniku, gdy mieliśmy go uniesionego na jakiejś płyciźnie. Nosz kurde … jak tu teraz wrócić ? Zadzwoniłem po kolegów czy nie mają jakiegoś grubego śrubokręta na łodzi aby opuścić silnik w trybie awaryjnym. Śrubka była już tak dojechana (prawdopodobnie po podobnej akcji), że nie szło jej ruszyć. Koledzy dotarli po niedługim czasie w morowych nastrojach – lecąc na jedną z miejscówek po wodzie teoretycznie 5 metrowej przywalili w podwodną skałę i urwali dół spodziny oraz zmasakrowali śrubę 🙁


Śrubokręta też nie mieli, ale za to dali mi łyżkę stołową, którą wziąłem się za odkręcanie śruby.
Majstrowanie przy trimie spowodowało, że magicznie się naprawił i wróciliśmy na bazę. Chociaż na koniec znowu przestał działać już na amen. Co niestety było może nie gwoździem do trumny naszego startu w Predatortour, ale na pewno sporym gwoździkiem. Straciliśmy możliwość wyciągania łódki z wody i dowolnego jej wodowania podczas „jump start” (można było korzystać ze slipów oddalonych nawet 40 km od bazy) z czego korzystały prawie wszystkie wolniejsze pływadła. Byliśmy więc skazani , na start z głównego punktu i ścigania się z dużymi łodziami. Oczywiście nie planowaliśmy się ścigać z jednostkami uzbrojonymi w silniki 300 konne i po prostu postanowiliśmy szukać miejsc niepozornych nieprzełowionych. Jak się później okazało – nie udało się 😉

Następnego dnia straciliśmy jeszcze więcej czasu na zakup śruby do łodzi kolegów, a także na próbach reperacji trimu. Ze śrubą się udało, z trimem nie… a ryby popołudniu brały całkiem dobrze 🙂

Następne dwa dni obyły się prawie bez przygód. Ja przesiadłem się do kumpli do ich Skylli, a moją łódkę pożyczyłem ekipie Kanalgratis z youtuba do nagrań następnego ich filmu. Co prawda dziobówka odmówiła na chwilę posłuszeństwa, ale restart doprowadził ją do porządku. Aaaa jednak coś się wydarzyło – ekipa z Kanalgratis, wpłynęła na skałę. Na szczęście płynęli wolno i jedynie lekko wgnietli dno łodzi i się nie rozbili kompletnie. Co ciekawe na Navionicsie mieli 5 metrów !

Przed samymi zawodami pojawił się następny problem – mój partner na zawody niestety nie mógł dotrzeć do Szwecji. Szybko wykombinowałem , że może zastąpi go ACE, ale musiałem to uzgodnić z organizatorami. Nie sprawiali problemów. Ufff

Nastały zawody i … przestaliśmy łowić ryby. Na treningach co prawda nie łowiliśmy dużo, ale trafialiśmy ładne szczupaki w wielu miejscach, w tym każdego dnia jakieś metrówki. Ryby były mocno rozproszone, ale wydawało się , że komplet (6 ryb co najmniej 75 cm) nie będzie stanowił żadnego problemu. Jednak sytuacja na zawodach zmieniła się zupełnie. Ryby jakby wymiotło. Nie wiem czy to dlatego, że pływaliśmy po innych zawodnikach, czy może mieliśmy znowu pecha i się mijaliśmy z aktywnymi pajkami. Nie mam pojęcia. Za to znajomi, którzy wodowali się na dalekich slipach łoili sporo ryb. Obraliśmy więc strategię szybkiego obławiania miejscówek i zdejmowania aktywnych ryb. Ja skupiłem się na napływaniu miejsc i obsłudze dziobówki, co troszkę mnie przerosło pierwszego dnia, ponieważ nie miałem za dużo wprawy w obsłudze tego urządzenia, a pogoda się zmieniła i zrobiło się wietrznie. Były więc momenty, że więcej czasu obsługiwałem pilota niż łowiłem. Nie był to jednak chyba wielki problem, ponieważ bardzo aktywnie okolice obławiał Tomek, który non stop stał na dziobie. Drugiego dnia szło mi znacznie lepiej, ponieważ koledzy z innej łodzi pokazali mi podstawową funkcję do trzymania kursu łodzi :)) Aczkolwiek na mocnym wietrze i sporej fali nadal dużo czasu spędzałem na korygowaniu kierunku. Może trzeba spróbować sterowania za pomocą pedała? Następnym razem …

Pierwszy dzień zawodów to była ciężka orka i zero wymiarowych ryb do … 10 minut przed końcem. Wtedy to wpłynąłem w zlekceważone wcześniej trzcinowisko, Tomek oddał rzut i bam – 102 cm ! Okrzyk radości z dwóch gardłem. Nie ma wstydu 🙂 Szybkie mierzenie, fota, Tomek rzuca ponownie i bam – 77cm – na kilka minut przed końcem. Wow, było tragicznie, a jest przyzwoicie.

Niestety następnego dnia już nie przyfarciliśmy, a wręcz odwrotnie – złowiliśmy kilka ryb, w tym sztuki po 71-73 cm, czyli prawie prawie punktowe, ale trochę zabrakło …

Trzeci dzień zaczął się bardzo dobrze. Dość szybko mamy 104 cm, ale potem znowu cisza. Ewentualnie ryby 70 cm.

Postanawiamy obłowić kameralne miejsca, które dawały nam ryby na treningach i wypływamy ze sporej zatoki. Proszę Tomka, żeby obserwował dno przed łodzią, ponieważ przestałem ufać kompletnie mapom Navionicsa – przez ostatnie kilka dni rozbiło się kilka łodzi, w tym jedna, która według Navionicsa płynęła po 8 metrowej wodzie. Niestety z nadal niezrozumiałych dla mnie przyczyn, Tomek przełączył się z obserwacji wody na obserwację ekranu swojego telefonu… Co prawda płynąłem wolno, bo w okolicy było sporo skał, a Navionics pokazywał jedynie 4 metry, ale małej katastrofy nie uniknęliśmy. Kątem oka zauważyłem żólte dno – płycizna ! Oczywiście trym nie działał, więc nie byłem w stanie szybko podnieść silnika i chyba popełniłem błąd… nie wiedziałem co jest przede mną. Liczyłem , że na rozpędzie przelecimy nad płycizną i zrzuciłem bieg. Tylko że wiał bardzo mocny boczny wiatr, a jezioro było mocno sfalowane i oczywiście momentalnie zepchnęło nas w bok. Stopa silnika zaczepiła o skały, a fale zaczęły robić masakrę. Zrobiło się bardzo nieciekawie. Oczami wyobraźni widziałem tonącą łódź, więc podjąłem szybką decyzję i wyskoczyłem do lodowatej 6 stopniowej wody. Krzyknąłem na Tomka żeby zrobił to samo, co w pierwszej chwili skończyło się dla niego poślizgiem i poważniejszą kąpielą… Jednak po chwili złapaliśmy balans na śliskich skałach. Woda sięgała nam od kolan po przysłowiowe jajka. Zaczęła się ciężka orka – ja podrzucałem rufę ponad 500 kg jednostki, a Tomek popychał łódź z wiatrem. Po jakiś 15-20 minutach dotarliśmy do przegłębienia i zepchnęliśmy łódź z rafy. Myślałem, że plecy mi pękną …
Swoją drogą w ogóle nie zmarzliśmy – adrenalina ! … zestresowani wróciliśmy do łowienia, ale oprócz jakiś krótkich szczupaków już nic nie złowiliśmy.

… i tyle. W zasadzie nic strasznego się nie wydarzyło, ale nagromadzenie mało pozytywnych „przygód” nie dało nam spokojnie wypocząć i cały czas skupialiśmy się na rozwiązywaniu problemów zamiast na zabawie. Jednak bardzo dużo się nauczyliśmy. Ani ja ani Tomek nie jesteśmy zawodnikami. Było to nowe i ciekawe doświadczenie dla nas. Czy czegoś się nauczyliśmy? Myślę, że bardzo dużo. Czy następnym razem wypadniemy lepiej? Niekoniecznie 🙂 Jest przepaść między zawodowcami, a amatorami jak my łowiącymi ryby w rekreacyjnym tempie.