Obóz na łajbie, zandery i ból brzucha.

Czerwiec, to trzeba ścigać sandacze. Choć nie jest to mój ulubiony gatunek, to wizja „pstryka” bardzo mi się podobała. Zwłaszcza, że zadzwonił kolega i zaproponował wyjazd na dolnośląskie eldorado, celem weryfikacji naszych pierwszych spostrzeżeń. Dodatkowym plusem był fakt, że udało się wygospodarować praktycznie dwa dni, a więc czasu na łowienie było sporo.

Przyjeżdżam nieco spóźniony. To mi się raczej nie zdarza, ale kolega  w tak zwanym międzyczasie nie próżnował i zwodował łajbę przed moim przybyciem. Szykuję kije i wypływamy. Zabrałem 3 wędki. Czy ja wiem, czy to tak dużo? Do koguta, do gumy lżej uzbrojonej i taka mocniejsza okoniówka. Kolega tylko się uśmiecha i pakuje jeden kij. Odpływamy. Nie mogłem nie skomentować jego stroju, bo widząc go machającego pagajem, by pokonać przybrzeżną płyciznę, zdaje mi się, że widzę gondoliera…No nic.  GPS-y w dłoń, echo odpalone i płyniemy na zapamiętane miejscówki. W międzyczasie rozmawiamy o otwarciu, które dla żadnego z nas nie okazało się sandaczowym szaleństwem. Oczywiście nie szczędząc sobie przy tym „komplementów”, a to na temat sprzętu, miejscówek, sposobu łowienia, czy choćby ubioru. Jest wesoło. Jest wyjście na blat. Stawiam kotwę. Rzucamy. Kogut, guma, guma, kogut. Obrzucaliśmy wokół i nawet dotknięcia. Kolega oczywiście stwierdza, że brak brań to konsekwencja sposobu postawienia kotwicy. Ja obstaję przy wersji, że to sternik źle napłynął. Kolejne mety i kolejne minuty i godziny bez brania. Mówiłem, że eldorado? W zasięgu rzutu zauważamy uciekającą w popłochu drobnicę. Chyba boleń. Kolega natychmiast posyła gumę w tamtym kierunku. Z takim samym efektem. No, może nie do końca.

-Widziałeś?!?

-Ale co?

-Wyszedł! Wyszedł do gumy!

-Taaaaaa…Jaaaaasne.

-No nie mów, że nie widziałeś! Pogonił za gumą!

Ten motyw pozostał przewodnim już do końca wypadu. Magiczny rzut i boleń-widmo. No dobra. A sandacze? Jakie sandacze? Przecież grunt, że jest dobra atmosfera! 😉 Upływający czas i ciągłe łowienie zrobiły swoje. Oprócz bólu mieśni brzucha, od ciągłego rechotania(bo śmiechem czasem ciężko to było nazwać 😉 ) zaczynamy odczuwać głód. A ryb jak nie było, tak nie ma. Dobrze, że przezornie zaopatrzyliśmy się w karkówkę i kiełbasę. Jakby człowiek miał liczyć na drzemiący w nim pierwotny instynkt łowiecki, to tego dnia byśmy poszli spać głodni… Spływamy do brzegu i rozpalamy jednorazowego grilla. Ale było gimnastyki. Szkoda, że tego nie widzieliście. Skecze Kabaretu Moralnego Niepokoju to przy nas suchary, niczym te z „Familiady”. Jednocześnie spłynął wędkarz i składał ponton. Oj, był niezły ubaw. Po spożyciu wieczerzy i to wcale nie w postaci tatara, wypływamy ponownie, na wieczorną dogrywkę. Kolega zakłada gumę z „pomocy dla powodzian”, czyli wyłowioną wcześniej z zaczepu. Bogatemu, to i byk się ocieli…Podryguje tym ustrojstwem nad dnem, jakby mu się ręce trzęsły. Może ze starości? Ksywa „Dziadek” nie wzięła się bez powodu. No, ale za chwilę widzę, że kij mojego towarzysza wreszcie zdrowo się wygiął i to bez konieczności zaparkowania przynętą w karczu.

hol_male

 

Po chwili holu (o tak, nie mogłem sobie odmówić komentowania) kolega sprawnym ruchem podbiera ładnego sandacza. Taki pod 7 dyszek. Prezentuje łowca-gondolier 😉

Gondolier_male

 

Ryba wraca do wody, a my jeszcze chwilę bezskutecznie czeszemy wodę i spływamy do brzegu. Pakowanie kijów, przebieranie i…kotwiczymy na płyciźnie przy wysepce. Rozwijam karimatę, wskakuję w śpiwór i natychmiast oddaję się Morfeuszowi, celem nadrobienia strat po przepracowanej poprzedniej nocy. Rano budzi mnie Tomek. Unoszę głowę nad burtę i w oddali widzę zakotwiczone łodzie, no i słonko, całkiem już wysoko. Ale sobie pospałem! Spływamy po sprzęt i do pracy! Werwa jest, optymizm, humory, jak dnia poprzedniego i niestety wyniki też. Pustynia. Dodatkowo co chwilę chowamy się przy brzegu, gdyż formujące się nad nami chmury nie wróżą nic dobrego.

-Przejdzie bokiem?

-Musi.

Nie musiało i nie przeszło. Najgorsze przeczekaliśmy na stałym lądzie. Nikt o powrocie do domu nawet nie myślał.

-Dobra, prawie przestało. Płyniemy, szkoda czasu.

Kolejne napłynięcia na zapisane wcześniej miejscówki. Próbujemy też trollingu, ale ryby nas olewają totalnie. Fragment pofałdowanego dna? Można zaparkować. Rzucam automatycznie, w międzyczasie wymieniając się z moim kompanem co lepszymi dowcipami. Nagle przez sztywny kij, plecionkę, aż do łokcia, popłynął prąd. Impuls, jaki otrzymały mięśnie, spowodowały ich natychmiastową reakcję. Dopiero po 2-3 wybraniu linki uświadomiłem sobie, że mam rybę. Średniak, ale wreszcie coś. Zacięty w tempo, nie miał prawa spaść. Szkoda, że nie jakiś grubszy.

sandaczyk_male

 

I w zasadzie tu można by postawić kropkę. Bo to był finał naszych wędkarskich poczynań. Kolejny raz okazało się, że łowiąc bez ciśnień i z uśmiechem na twarzy, można osiągnąć poziom satysfakcji, niczym na skandynawskim superłowisku. No, prawie.

Jeszcze raz dzięki Tomku za wspólny wypad. Było super, choć wędkarsko zawsze może być lepiej. Wierzę, że to nie były nasze ostatnie wspólne łowy. Przeciwnie wręcz. Damy radę. Acha. I trzymam kciuki. Jeszcze Ci kiedyś wyjdzie jakiś boleń 😉

Avatar photo

About

Wędkarstwo towarzyszy mi od najmłodszych lat. I z każdym dniem staje się coraz ważniejsze i pochłania mnie coraz mocniej. Aż boję się pomyśleć, co ze mną będzie za parę lat! ;)

View all posts by

One thought on “Obóz na łajbie, zandery i ból brzucha.

  1. Zakaz trolingu na rzece Odrze oraz zbiorniku Mietków w trakcie okresu ochronnego suma tj. od 1 listopada do 30 czerwca.

    Ten zakaz obowiązuje tylko j/w czy na wszystkich zbiornikach od lipca można dopiero?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *