Mroźny festiwal boleniowy.

W przeciwieństwie do słabej wiosny, jesień okazałą się być naprawdę dobra. Nieśmiałe opady spowodowały, że mimo wszystko poziom wody nieco się podniósł, a wraz z nim także i apetyty boleni. Niestety, wraz z wyższym poziomem rzeki, wróciła możliwość żeglugi barek, a więc istniało poważne ryzyko, że poziom wody będzie zmieniał się wręcz z minuty na minutę. Trudno. Ryzyko było zdecydowanie warte jego podjęcia. W sobotni wieczór wracam do domu po StreetFishingowych zawodach we Wrocławiu. Cały dzień nad wodą, w gronie ponad 100 wędkarskich maniaków. Nawet nie rozpakowuję sprzętu z bagażnika, gdyż dostałem telefon, że niedziela, wcześniej zaplanowana w pracy, będzie jednak do mojej dyspozycji. Pięknie! Pozostaje jeszcze tylko ( i aż 😉 ) przekonać małżonkę, że koniecznie, absolutnie i definitywnie MUSZĘ spędzić kolejny dzień nad wodą. Ok. Udaje się. Jest tylko jedno małe „ale”. Muszę skończyć łowić około 12, by mieć czas na dojazd, a następnie rodzinne odwiedziny. Ostatnimi czasy życie nabrało takiego tempa, że doba wydaje się być o wiele za krótka, by wszystko pogodzić. Nie ma jednak co marudzić! Dobre i to! Sprawdzam prognozę pogody. W nocy temperatura ma spaść poniżej zera, chyba pierwszy raz tej jesieni. Jeszcze rzut oka na wskaźniki ze stacji pomiarowej- woda zaczyna się podnosić. „Oby tylko nie przymknęli tamy”- powtarzam jak mantrę i z tymi słowami zasypiam. Niespełna cztery godziny później otwieram klapę bagażnika i wrzucam między siedzenia tubę z wędką. Zeskrobuję lód z przedniej szyby i w drogę. Jest jeszcze ciemno, jak docieram na miejscówkę. Staram się przygotować jak najszybciej, ale przy temperaturze -5  wszystkie czynnością są nieco spowolnione. Teraz czeka mnie około godzinny marsz  przez ciemny las do miejsca, w którym zamierzam rozpocząć łowienie. Pod koniec drogi dopada mnie zwątpienie. Czy jest sens iść taki kawał drogi, skoro zostanie mi tylko około 4 godziny na łowienie? Poza tym, na miejscówkę tą prowadzi też inny dojazd i często bywa ona zajęta. Ponownie ryzykuję. Mijam linię lasu i…zajęte. W oddali widzę zarówno grunciarzy, jak i spiningistów. Wracam na leśną ścieżkę i kieruję się spowrotem. Kilkanaście minut szybkim tempem pozwala mi odnaleźć upragnioną samotność, a i pozostałym wędkarzom zostawiłem do dyspozycji  kawał rzeki. Powoli robi się jasno. Nadal mrozi. Woda w rzece ma nadal około 9 stopni Celsjusza, więc bardzo mocno paruje, tworząc piękny widok. Przedzieram się przez nadal wysokie trawy. Zamiast porannej rosy, zgarniam ubraniami drobinki lodu. Każdy wystający patyk, każde źdźbło trawy, są idealnie pokryte kryształkami, które zaczynają skrzyć w pierwszych promieniach porannego słońca. Jest magicznie. Siadam, napawam się tą ulotną widokówką, jaką na żywo zaserwowała mi matka natura i próbuję uchwycić ten moment w formie cyfrowego zapisu.

6

Po chwili wraca otrzeźwienie i przełączam się w tryb „łowcy”. Na agrafkę zapinam woblera i rozpoczynam obławianie. Za moimi plecami pozostawiłem bardzo ciekawy zakręt, jednak patrząc na czekające na mnie ostrogi, jestem dobrej myśli. Już po kilku rzutach na ostatnich przelotkach zebrał się lód. Odpada rozpuszczanie go przy pomocy ust- jest w kolorze „brązu odrzanki”. Lepiej nie ryzykować. Zostaje tradycyjne obskubywanie narastających ciągle sopelków. Klęcząc na szczycie ostrogi, rzucam w kierunku brzegu, gdzie podniesiona woda przykryła trawy. Po kilku obrotach korbki czuję narastający, tępy opór. Zielsko. Podnoszę kij, żeby uwolnić woblera. Nagle zaczep ożywa. Niestety, na zacięcie już za późno. 2-3 „bujnięcia” na kiju, wir na wodzie i luz. Denerwuję się, ale z drugiej strony cieszy tak szybkie branie. Miejmy nadzieję, że nie ostatnie. Idę dalej. Staję w połowie klatki i rzucam lekko z nurtem, w kierunku rozmywającego się warkocza. Kilka obrotów korbką i zwalniam. Znowu przyspieszam i jest strzał. Pierwsza, może nie najdłuższa, ale solidnie najedzona, jesienna rapa.

1

Dosłownie na kolejnej główce analogiczna sytuacja. Na wyjściu z warkocza branie i natychmiastowy odjazd w nurt. Chyba będzie nieco lepszy. Rzeczywiście. Pod nogami wynurza się bardzo ładny boleń. Niestety, wokół ryby widzę delikatną, czerwoną poświatę. Sprawnie, choć nie bez trudu obejmuję rybę za kark i sięgam długimi szczypcami aż do łuku skrzelowego, gdzie utkwił jeden grot tylnej kotwicy. Wychodzi bez trudu, a rapa wraca do swojego królestwa praktycznie bez wyciągania z wody. Obiecaliśmy sobie, że wspólną fotkę cykniemy sobie następnym razem, kiedy zaatakuje woblera mniej łapczywie 😉 Idę dalej, ale nie na najbliższą ostrogę. Mijam ją. Kolejną także. Przede mną jeszcze sporo ciekawych, boleniowych met, z którymi wiążę większe nadzieje, niż z tymi ominiętymi. Taktyka okazała się być strzałem w dziesiątkę. Zakradam się na zakrzaczoną łachę piachu i rzucam w poprzek rzeki. Trzeci, może czwarty rzut, przynosi efekt w postaci kolejnego bolenia. Na razie najmniejszy dzisiaj, ale pod koniec listopada każdy przechytrzony aspius powoduje gęsią skórkę i szybsze bicie wędkarskiego serca.

2

Rapa płynie dalej gonić uklejki, a ja zerkam na zegarek. Od pierwszego wyholowanego bolenia, do uwolnienia trzeciego, minęło 40 min, może godzina. Już mam wyciągnąć telefon, dzwonić do rodziny i próbować odkręcić zaplanowane spotkanie, ale rezygnuję z tego. Słoce chowa się za chmurami, z których zaczyna siąpić deszcz. Zaraz może się skończyć to cudowne „eldorado”. Rzeczywiście. Wraz ze zmianą pogody, ryby przestają intensywnie żerować. Mam co prawda jedno odprowadzenie woblera, jednak ryba nie zdecydowały się na atak. Na szczęście nie ma wiatru, którego bolenie bardzo nie lubią. Deszcz słabnie, ale wciąż jest pochmurno. Mimo to, prowadzonego w pół wody bezsterowca, uderza boleń. Pięćdziesiątak. Ryba wisi za przysłowiową „skórkę”. Lekki ruch szczypcami i rapa jest wolna, bez potrzeby wyciągania jej z wody i narażania na uszkodzenia, czy utratę śluzu. Została mi godzina łowienia. Kolejny raz mijam kilka główek, by szybciej dojść do początku obiecującego zakrętu. Szczyty główek nie dają żadnego kontaktu z rybami. Mało tego. Parkuję woblerem w zwalonym do wody drzewie. Staram się podejść do zaczepu w miarę cicho, by pierwszym rzutem nie spalić nowego miejsca. Skradam się, jednak zmiana pozycji nie pozwala odczepić woblera. Wchodzę do wody. Nie za daleko, bo kalosze nie pozostawiają zbyt dużego marginesu błędu. Napinam mocno linkę i wreszcie zaczep puszcza. Natychmiast klękam na brzegu. Oglądam kotwice. Nienaruszone i wciąż piekielnie ostre. Ale węzeł, to trzeba zrobić nowy. Takie detale często robią różnicę. Nie zmieniając miejsca oddaję kilka rzutów tak, by ominąć to „żarłoczne” drzewo. Na środku klatki mam przytrzymanie. Nie powtarzam błędu popełnionego kilka godzin wcześniej i natychmiast mocno zacinam. Skutecznie. Kij pięknie pracuje, a kołowrotek oddaje nieco linki. Już schylam się po „rybę dnia”, jaką okazał się ten boleń, gdy…w kieszeniu czuję wibrację, a otaczającą mnie ciszę przerywa dźwięk telefonu. Nie cierpię tego, ale cóż zrobić…

-Słucham?

-Kochanie, wracasz już?

-Oddzwonię za chwilę. Bolenia właśnie podbieram.

-…

W tym roku to już któraś taka rozmowa. Wiem, że czas goni nieubłaganie. Rybie też szybko on upływa, więc skracam czas jej pobytu poza wodą do absolutnego minimum. Ma charakterystyczną, pomarańczową plamkę na lewej pokrywie skrzelowej- następny „naznaczony”, którego rozpoznam przy kolejnym spotkaniu.

4

Biję się z myślami. Najchętniej bym oddzwonił i próbował wykręcić się z rodzinnego spotkania. Znowu się ruszyły. Znowu gryzą! To już piąty, a do zachodu słońca jeszcze kilka godzin. Może jednak zostać nad wodą? Z drugiej strony to może być bardzo złudne, bo równie dobrze, mogę chodzić do zmierzchu bez brania. Spoglądam na majestatycznie odpływającą rybę.

5

Męska decyzja. Odgryzam agrafkę i chowam woblera do pudełka. Aż chciałoby się zanucić „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść”. Znowu wibracja i dźwięk dzwonka. To Kamil „Bluzer”.

-Siema! Łowisz? Gryzą?

-Stary! Co za dzień! Zaraz Ci wszystko opowiem…

Avatar photo

About

Wędkarstwo towarzyszy mi od najmłodszych lat. I z każdym dniem staje się coraz ważniejsze i pochłania mnie coraz mocniej. Aż boję się pomyśleć, co ze mną będzie za parę lat! ;)

View all posts by

2 thoughts on “Mroźny festiwal boleniowy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *