Do tego spotkania przygotowywaliśmy się już od dawna. Brane z dużym wyprzedzeniem urlopy, wypchane po brzegi sumowe pudełka, nawet nasze „lepsze połówki” były pogodzone z faktem, by najbliższe kilka wieczorów nie czekać z kolacją:) Zdeterminowani, pełni wiary i zapasu napojów energetycznych. Bardziej gotowi chyba być nie mogliśmy i w czwartkowe popołudnie zaczął się wędkarski maraton.
Wraz z Łukaszem, o 16 przyjechalismy na Dworzec skąd mielismy odebrać podróżnego z Wałbrzycha. Dojezdzamy w miejsce zbiórki z małym opóźnieniem, ale mimo to Kamila nigdzie nie ma …jest kto inny. Zza zaparkowych samochodów luźnym krokiem zmierza Don Kamilesko Wielkie Joł Zet 🙂
Pakujemy się do auta i po 40 minutach udręki w korkach meldujemy się w tajnym centrum dowodzenia. To tu ,przy kawie i nerwowo palonych papierosach planowana była strategia na najbliższe godziny.
Plan inwazji dopracowany, w kubku pusto- jedziemy!
Nad Wisła zjawiamy się późnym popołudniem, lecz mimo to słońce grzeje w najlepsze. Jak tu łowić w takim skwarze? Charakterystyczne, potrójne „pssssst” wydaje się jedynym słusznym sposobem na ochłodę;)
A przy okazji :kto Waszym zdaniem jest na etykiecie? Kiedyś toczyłem zażartą dyskusje na temat tego kto jest kasztelanem – Sean Connery czy George Clonay?
Mimo luźnej,wesołej atmosfery, każdy do wędkowania przykłada się jak może. Orzemy rzeke ciężkimi gumami, ale nic się nie interesuje silikonowymi wabikami,jedynie Kamil miał domniemany sandaczowy „pstryk”.. Nastaje wieczór, a na agrafkach coraz cześciej goszczą woblery. W wodzie ląduje wszystko, od sprawdzonych w boju killerów aż po nowicjuszy ,którzy jeszcze wody nie widzieli. Wszystkie nasze zmagania sa ignorowane. No, prawie wszystkie- ok 1 w nocy Łukasz rozdziera ciszę głośnym : „siedzi!!” . Jeszcze się dobrze echo nie odbiło po tym radosnym komunikacie ,a już słychać powszechną łacinę. Spadł:/
Kontakt z rybą dodał tylko wiary w nasze szansę na sukces. Mój repertuar przynęt zatoczył koło i postanowiłem wrócić do tego od czego zacząłem- duży ripper na ciężkiej główce. Mimo słusznego ciężaru staram się obławiać wierzchnie warstwy wody.Cieżka główka ma jedynie pomóc w podaniu przynęty na dalszą odległość. Po którymś już oddanym rzucie zauważyłem energiczny ruch na powierzchni, jakby coś pogoniło białoryb. Rzucam w to miejsce i niemal natychmiast po wpadnieciu do wody gumy, woda się otwiera. Mimo dużego rabanu jaki się zrobił na powierzchni, przynęta została trafiona z nieznaczną siłą i agresją. Może nie trafił dobrze,a może wystraszyłem coś podając przynętę na głowę? Sam nie wiem.
Dobija 3 w nocy, Łukasz oznajmia ,ze kończy (pewnie gdyby nie wyjazd zagraniczny to łoilibyśmy we trójke do samego końca:)) ,a my męczymy Królową witając wschodzące słońce. Widać było w tym czasie wzmożoną aktywność białorybu na powierzni. Poza dosłownie dwoma atakami bolenia nie widać było żadnej aktywności drapieżnika.
Dzień 2
Koło 17 oddajemy już pierwsze rzuty, nie ma śladu po zarwanej dzień wcześniej nocy. Scenariusz podobny (choć miejsce inne) do tego z poprzedniego dnia. Na początku z użyciem gumy, wolno i głęboko (mógłbym to inaczej ująć w słowa ,ale niech kol. @Fioło dostanie dawkę „poezji erotycznej”J) łowimy przy dnie i woblerami w pół wody. Wieczór i póżniejsza noc także nie daje upragnionych brań, pomimo częstego zmieniania przynęt,technik i miejsc połowu.
Dzień 3
W obozie ,mimo fajnej atmosfery, coraz bardziej czuć presję mijającego czasu. Na początkowe miejsce łowienia wybieramy jeden z najgłębszych fragmentów rzeki w okolicy. Miejsce jest trudne technicznie i chyba tylko dzięki temu nie spotkałem tam do tej pory wędkarza. Jakież było nasze zdziwienie gdy po dojechaniu na łowisko zastaliśmy sporą, sumową zasiadkę. Chwila rozmowy z łowiącymi po której nie wiadomo czy się cieszyć czy złościć. Okazuje się ,że dzień wcześniej były kontakty z Panem Wąsem i nawet nestor gatunku zameldował się na brzegu- to z pewnością nastraja optymizmem. Z drugiej strony….sami wiecie jak to jest kiedy się napalacie na jakieś miejsce ,a to się okazuje się zajęte. No nic, idziemy w górę rzeki, tam też jest fajnie. Dochodzimy na pierwszą potencjalną miejscówke, oddajemy może po 10-15 rzutów po czym pogoda wymusza na nas przymusową przerwę. Porywisty wiatr i nagłe, mocne opady uniemozliwiaja łowienie. Idziemy do auta gdzie po chwili pada decyzja- jedzmy dalej ,może tam nie będzie tak pizgać.
Po dojechaniu na miejsce jest już ciemno. Dochodzimy nad wode z włączonymi latarkami . Przypadkowo strumień światła trafia na powierznie wody, co wywołuje jej wrzenie. Niewielki fragment rzeki w której aż kipiało od ilości uklei. Czyżby tarłowa koncentracja? Miejsce wydaje się bankowe!No właśnie, wydaje się…kilka godzin rzucania i notujemy po jednym kontakcie. Kamil zaliczył coś co było anemicznym sumowym braniem albo grzbietem leszcza, w każdym razie nieco śluzu po sobie „to coś” zostawiło. Ja miałem prawdopodobnie branie bolenia. Fakt, nastawialiśmy się wyłącznie na sumy, ale nie mogłem się oprzeć pokusie i rzuciłem guma w miejsce gdzie wcześniej rozpierzchły się uklejki.
Dzień 4
Teraz albo nigdy, ostatni dzień łowienia. Nad wodą gościmy znacznie wcześniej niż w poprzednich dniach. Za poligon służy nam Wisła na odcinku, którego w tym roku jeszcze nie odwiedziłem. Fajne miejsce z dość głęboką rynną- czemu ich tu nie ma? Nie tylko ja się nad tym głowiłem.
Do wieczora bodaj trzykrotnie zmieniliśmy miejsca połowu, łowiac w tym czasie jednego sandaczyka, któremu rozmiarem bliżej jednak było do jazgarza.
Po zachodzie słońca powietrze staje się lżejsze, czuć chłodniejszy wiatr z zachodu, na horyzoncie niebo rozświetla się od grzmotów.
– Pójdzie bokiem- mówimy do siebie.
Nie wiem czy zdołaliśmy oddać choć po pięć rzutów kiedy to w tempie zwijanej boleniówki biegliśmy w strone auta. Wiało tak mocno ,że mieliśmy problem by otworzyć drzwi samochodu. Na początku błyskało się tylko od strony Krakowa, później wszędzie naokoło, jakbyśmy byli w oku cyklonu. To trochę potrwa… rozciedlismy się w aucie, otworzyliśmy po chmielowym i raczyliśmy się odtwarzanym na telefonie stand-upowymi roastami:)
Po 3 godzinach pada decyzja o zmianie miejsca. Jedziemy do centrum, może tam już bedzie spokojnie. Po drodze realizujemy jeden z obowiązkowych celów pobytu w Krakowie- zapiekanki z rynku na Kazimierzu:)
Po zjedzeniu zaczęliśmy uskuteczniać modny ostatnio urban fishing. Mieliśmy dobre przeczucie,że to może być TA noc, TEN rzut, nawet kolega Kamila pisał ,ze miał proroczy sen w którym to złowiona kijanka była fotografowana. Niestety…
Misja „Dratewka niestety nie dotyczyła dzielnego szewca i jego triumfu ,a nasze zmagania najdosadniej oddałby początek legendy: :Wielu śmiałków próbowało, jednak żadnemu z nich się nie udało…”
Czterodniowy maraton dobiegł końca. Nie ukrywam,j wędkarskimi efektami byłem mocno rozgoryczony. Tyle miejsce, tyle spędzonych godzin nad wodą i nic. Zero. Z drugiej jednak strony, jak to zwykle przy takich spotkaniach bywa, nie o same ryby chodzi. Łukaszu,Kamilu, raz jeszcze dzięki za mega atmosferę! Oby rychło przyszło nam znów skrzyżować kije nad wodaJ
Pozdrawiam
Kamil
Ostro popałowaliście wodę. Szkoda że nic się nie uwiesiło. Tak to z tymi sumkami jest …
Ten rok to w ogóle jakoś małourodzajny w wąsy. A Ty co tak cicho? Dawaj! Chociaż jakiegoś gluta…póltorametrowego;p
Przyjdzie pora na lans 😛
I do not even know
how I ended up here, but I believed this
publish was once good. I do not recognize who
you
are but definitely you are
going to a well-known blogger when you aren’t already.
Cheers!