Trochę czasu minęło od ostatniego wpisu, ale ostatnio więcej (na szczęście nie na tyle ,by w weekend nad wodę nie wyskoczyć:)) obowiązków skutecznie uniemożliwiało aktywność przy komputerze. Między czasie trochę się wydarzyło, zwłaszcza pogodowo, co nie mogło się nie odbić też na rybach.
Pozegnaliśmy w końcu „zimnych ogrodników” ,którzy tego roku wyjątkowo długo u nas gościli. Mało, że się zasiedzieli to jeszcze aura jaką ze sobą przynieśli nakazałaby przekwalifikować ich z „zimnych” na „polarnych”. Zimno,wietrznie,pochmurno i deszczowo- piękna to była jesień tego maja.
A nie, deszczu jednak bym nie dopisał do listy swoich lamentów. W sumie to lubię jak popada, nawet tak obficie jak ostatnimi czasy. Rzeki wzbierają i gdzieniegdzie jest możliwość łowienia w miejscu gdzie normalnie kroczylibyśmy sucha stopą. Ryby wchodzą w zalane trawy i tam często odbywa się wielkie żarcie. Nie mogłem przegapić takich warunków;)
Już niewiele brakowało ,a o tym, na jaka rybę się nastawić zadecydowałby rzut monetą. W zasadzie to dobry (kiedyś dzięki rozwiązaniu „orzeł czy reszka” zacząłem łowić na spinning) patent na rozstrzygnięcie niektórych wątpliwości. Wybrałem jazie. Pomyśłaem,że łatwiej teraz będzie o te rybę ,a poza tym to już chyba jeden z ostatnich wypadów poświęconych temu gatunkowi.
Studiując googlowskie mapy jeździłem palcem po Wiśle przywołując w pamięci poszczególne miejsca, które teraz mogły się stać ostoją jazi. Wybrałem kilka ciekawszych fragmentów rzeki z niskim i płaskim brzegiem. Zalane trawy w tych miejscach powinny stwarzać idealne warunki dla stołujących się ryb. Tak też było:)
Łowienie miejscami było na tyle ograniczone, że rzucałem tam gdzie mogłem ,a nie gdzie chciałem. Jaśki często wbijały się w najgęstszą trawę i nijak szło je tam sprowokować do brania. Nie powiem, frustrujące.
Łowiłem głównie woblerkami. ale sięgałem tez po wyroby silikonowe,które gdzieniegdzie okazywały się bezkonkurencyjne. Widząc buszującego mulaka w zalanej roślinność serwowałem ciemnozielonei czarne twisterki na lekkich główkach .Czasem udało się podejść ryby naprawdę blisko, zaledwie na długość kija. Wtedy wystaczył cierpliwy skipping gumą by doczekać się przygięcia kija.
To co prawda nie z tej samej wyprawy, ale z panujących warunków i aktywności ryb trzeba było wycisnąć maksimum. Nad wodą strałem się być albo często albo na tyle długo by podziwiać wschodząće i zachodzące słońce. W którymś momencie naszła pokusa,chyba nieunikniona- złowiłbym sobie bolenia.
Coż , gdybym miał pisać o efektach polowania na rapy to ten wpis właśnie by się tu skończył. Dziesiątki kilometrów i tyleż zmienianych przynęt- wszystko na nic. Ani brań ani widoku aktywności boleni. Dopiero przypadkowe trafienie na jedną zatoczkę pozwoliły na (chociaż częściowe) poznanie przyczyny słabych efektów. Okazało się bowiem ,że rapy jedzą, dość łapczywie nawet, ale ich menu uległo zmianie. Karpiowate drapieżniki zasysały sieczkę i w okolicach płetwy odbytowej miały wszystkie większe przynęty. Teoretycznie rozwiązanie mogło być proste- wrócić z UL i mikro przynętami ,ale wolałem nie sprawdzać czy żyłka 0,14 da radę nurtowemu bolkowi. Odpuściłem.
Wyjazd z ubiegłego weekendu napawa większym optymizmem niż wcześniejsze wyjścia. Woda jest już wyraźnie cieplejsza, ukleja zbita w niewielkie stada ustawia się coraz bliżej szybszej wody, nawet boleń, rzadko, nieregularnie,ale jednak, gdzieś uderzy przy powierzchni. Czy progres nastąpi? mam nadzieję przekonać się już niebawem…
Pozdrawiam
Zazdroszczę tych jaśków 🙂