Odkąd zacząłem łowić na Wiśle ,starałem się maksymalnie uporządkować wędkarski kalendarz i dać sobie szanse na spotkanie z większością ,występujących u mnie gatunków. Co więcej, sezon, ze względu na regulamin i uwarunkowania biologiczne ryb, pozwalają spinningiście na rosnący, w miarę jedzenia, apetyt. Nie inaczej jest u mnie, kiedy to z początkiem roku morda się cieszy przy nawet najmniejszym przygięciu szczytówki. Całą wiosnę poświęcam kleniom i jaziom ,później dwa miesiące „palenia korby” na boleniach ,a od lipca danie główne-sumy. Są oczywiście jeszcze jesienne sandacze na które uwielbiam się nastawiać, ale… no kurcze, to jak wejście na scenę TSA po koncercie AC/DC- jedni i drudzy dają czadu,ale poziom adrenaliny już inny.
Sezon krótki ,a wszędzie być się nie da, dlatego każdemu gatunkowi poświęcam (w zależności od okresu) maksimum czasu. Z upływem kolejnych miesięcy nie wracam już raczej do wcześniej poławianych drapieżników. Oznacza to tyle, że powinienem teraz układać Spiryty w pudełku i planować weekendową eksploatację ostróg. Nieee, nie tym razem, a wszystko przez kaprysy jednej baby…
Wiosny naturalnie 🙂 . Marudziła, zmieniała zdanie, foszyła się, ale w końcu jest, dotarła spóźniona jak PKP-owski szynowiec. Przyroda wolno i późno budziła się do życia ,co miało też wpływ na aktywność (a w zasadzie jej brak) ryb. Oczekiwania przed majówką były spore ,ale Odra zafundowała mi 3-dniowy kurs pokory. Wiatr ,deszcz, nocne przymrozki i duży spadek temperatury wody w niemałym stopniu przyczyniły się do tego, ze na majówce nie złowiłem bolenia. Czara gorycz się przelała i postanowiłem- wracam do jazi.
W przeddzień wyjazdu sprawdzam jeszcze pogodę . Ciśnienie stabilne, temperatura wysoka i, co chyba najważniejsze, bezwietrznie. Wiatr, nawet ten niewielki sprawia, że jazie stają się mniej aktywne, a i rzucanie mikro przynętami jest mocno utrudnione. Jest dobrze;)
Godzina 4.15 , siedzę w samochodzie i skacząc po radiowych stacjach rozwiązuje odwieczny dylemat- gdzie tu jechać? Z każdym rokiem na mojej wędkarskiej mapie pojawia się coraz więcej miejsc ,które chciałbym odwiedzić. A mówią, że od przybytku głowa nie boli. Tiaa, akurat. Nieustannie kręcę pokrętłem Pioniera ,aż w końcu trafiam na fajny kawałek, który pomaga podjać decyzję. Pojadę na odcinek o ,którym mówił Paweł-pomyślałem. But, zgrzyt, jeszcze większy zgrzyt, jedynka i jedziemy.
Po niedługiej drodze jestem już nad wodą. Rozglądam się wokoło -ani żywej duszy, cała opaska dla mnie. Schodzę po stromej skarpie ,klękam przy jednym z większych kamieni i montuje zestaw. Nagle po rzece roznosi się charakterystyczne i subtelne- blup. Podnoszę głowę i widzę jak przy brzegu rozchodzą się duże kręgi. Już tu są, zbierają z powierzchni. Chwilę później, nieco powyżej miejsca pokazania się ryby, do wody wpada niewielki woblerek. Nurt pomaga w potrzymaniu pracy 15mm wabika. Zwijam wolno, jak najwolniej. Nagle , rytmiczne drganie przynęty zakłóca delikatne trącenie. Po chwili jeszcze jedno po którym przestaję kręcić korbką. Czuć rosnący na wędce opór, jakby wobler stawał się coraz cięższy. Zacinam. Jest! Chwila demonstracji jaziowych akrobacji i ryba jest już na brzegu.
Do miana kabana to mu jeszcze trochę brakuje, ale pięknie się prezentował w porannym słońcu.
Ryba w trakcie holu narobiła tyle rabanu ,że schodzę kilkanaście metrów i zaczynam zabawę od nowa. Rzut po łuku, zamknięcie kabłąka i czekanie aż wobler pracując dojdzie pod brzeg. W teorii to dziecinnie prosta taktyka, nieco inaczej jest w praktyce. Jazie ustawiają się przy samych kamieniach, dosłownie, kilka-kilkanaście centymetrów od brzegu. Asekuracyjnie próbuje łowić nieco bliżej środka rzeki, ale już prowadzenie metr od lądu sprawia ,że ryby nie wykazują zainteresowania woblerem.
Gra się tak jak przeciwnik pozwala. Schodzę w dół rzeki metodycznie obławiając kolejne miejscówki. Przechodzę 200, może 250 metrów i znów- puk,puk wyczuwalne na szczytówce. Otwarte!- mówię w myślach i zacinam. Jasiek, tak jak swój poprzednik plaska bokami na powierzchni wody, wije się wokół własnej osi. Zapięty płytko, jednym grotem za samą skórkę. Żeby tylko nie spadł…
Uff, udało się ,choć niewiele brakowało. Ryba wypina się w trakcie podbierania.
Kolejne godziny łowienia to konsekwentne przemierzanie opaski. Brania w tym czasie są, ale już nie tak zdecydowane. Albo jazie kończą „smakowanie” przynęty przy pierwszym podejściu, albo mnie nie starcza zimnej krwi i zacinam zawczasu.
Postanawiam wyjść na wał, rzeka na tym odcinku wydaje się mniej ciekawa ,a może i mnie uda się wypatrzeć ryby idąc wysokim umocnieniem. W zasadzie wypatrzeć powierzchniowe jazie to nie problem, problemem jest późniejsze ich kuszenie. W większości bowiem przypadków jest tak, że jeśli ja widzę rybę to ona mnie tez. Jazie nie zawsze wtedy uciekają, ale w nozdrzach mają przepływające im koło głowy przynęty.
Po dość długim spacerze widzę w oddali jakiś ruch na powierzchni. Krzaki i rażące słońce nie pozwalają być pewnym tego co to było. Kucam i znajdując szczelinę miedzy badylami obserwuje miejsce w którym coś się ruszyło. Długo nie czekałem, to jaź. Ryba żerowała na płytkiej wodzie wygrzebując sobie denne smakołyki tak, że na powierzchni wachlowała płetwa ogonowa. Fajny jasiek, właściwie to już gabarytem godzien Jana.
Cofam się , znajduję dogodne miejsce do zejścia i wypuszczam wabik w miejsce żerowania. Pierwsza, druga, trzecia próba i nic, a ryba płynąc w górę rzeki jest coraz bliżej mnie. Zmieniam woblera na takiego, którego można poprowadzić głebiej . Rzut. Wobler idzie po łuku odbijając się co jakiś czas od dennych kamieni. Punkt styku żyłki z taflą wody jest już prawie na wysokości ryby. Jeszcze trochę, jeszcze pół obrotu korbą… dup. Co,zaczep?! Teraz? No nie… Już miałem wstać i iść w miejsce utkniecia przynęty kiedy to na kiju wyczułem żywy puls. Jest, ale numer! Karpiowaty drapieżca nie zachowywał się już jak swoi poprzednicy. Był znacznie spokojniejszy ,ale dawał sporo pracy sprzęgłu kołowrotka. Jaź wykłada się bokiem, pierwsza próba podebrania i… problem. Ledwo obejmuję rybę w karku. Drugie podejście ,tym razem wślizgiem na brzeg . Sukces!
Kilka zdjęć na pamiątkę i ryba wraca do swojego królestwa.
Dzień kończę mając jeszcze jakiś kontakt z rybami, ale nic więcej nie udaje się złowić. Wypad udany, nawet bardzo. Poczucie wędkarskiego spełnienia i satysfakcji nie pozwala nawet na dopuszczenie do siebie myśli o pogoni za boleniem. Może następnym razem? Zobaczymy…:)
Z wędkarskim pozdrowieniem
Kamil „Bluzer” Rudnik
Też mam sezon podzielony w podobny sposób 🙂
A co do jazi … kapitalne.
Mnie w tym roku wystawiły do wiatru. Może w czerwcu jeszcze spróbuję je poganiać. Tylko pytanie kiedy? Sandacze już się zaczną :/
Dzięki,choć przyznam,że gdzieś tak do połowy kwietnia było średnio. Ilościowo to i owszem,można było połapać,ale zadna z ryb nawet nie zbliżyła się do 40.
Jeśli nawet w czerwcu by się nie udało,a byłbyś w okolicach Krakowa to…
Miejsca znam:)
Też znam mega mety w Twoich okolicach na Jany. Kolega z Krk je tam męczy 😉
A idź Ty z tymi „mulakami”. Straszne łowienie, ja chyba na jaśki mam za duże ADHD 😀 I na Brombę nie chcą żreć zbyt chętnie, a to już je praktycznie dyskwalifikuje 😀
Jak ryba bierze to żadna metoda nie jest straszna;) W weekend natrafiłem na takiego powierzchniowego zbieracza, któremu zaserwowałem Brombe. Zainteresowanie smużakiem było,za to celność w ataku na poziomie Lewandowkiego w kadrze;p