Od zmierzchu do świtu

             Ostatni rzut oka na ekran monitora i pada decyzja „Nad wodę”. Okienko pogodowe ma potrwać  5-6 godzin. Po tygodniu opadów, kilka skromnych godzin pomiędzy nadejściem kolejnej fali opadów może nie wróży niczego dobrego, przez silny wiatr napływającego frontu, ale dla mnie to „must go”. Telefon do kompana wędkarskich wypraw i po 20 minutach Wojtek podjeżdża z łodzią. Wrzucam sprzęt i jedziemy. Po drodze nad wodę szybko ustalamy miejscówki które będziemy chcieli odwiedzić. Ze względu na deficyt czasu postanawiamy obłowić kilka klatek z głębszą wodą, kamienną rynnę oraz przykosę. Po kilkunastu minutach jesteśmy nad wodą. Wodujemy łódź i zaczynamy od klatek a następnie przemieszczamy się na kant rynny. Choć obławiamy kolejne miejscówki to tak naprawdę czekamy, aż słońce zajdzie  za horyzont. Wówczas to płyniemy i ustawiamy się wg GPS-a na pobliskiej przykosie. Robimy to po ciemku by uniknąć rozszyfrowania miejsca przez innych wędkarzy. Naszym celem jest płytka przykosa, za którą jest niecałe 3m głębokości. W odległości około 20-30m od kantu jest górka,  wypłycenie  z odrobiną żwiru i zatopionym konarem drzewa. Poza tym płaskie dno pokryte piaskiem na obszarze 200m. Miejsce dość niepozorne, omijane przez wielu wędkarzy. Dla nas jednak eldorado przez kolejne tygodnie wędkarskich wypraw.

Po ustawieniu łodzi, jemy szybko kolację by po chwili rozpocząć wędkowanie. Miejscówka nie jest rozległa lecz spokojnie pozwala na obłowienie jej przez 2 wędkarzy. Naszym celem są oczywiście bolenie więc ustalamy przynęty na które będziemy łowić. Są to woblery sterowe Nowaaka, Widły, Panic-i, Panic Z,   Zander X i gumy RH. Pozostałe klasyki  boleniowe są za szybkie na nocne połowy. Nocą przynęty muszą mocniej pracować już przy wolnym prowadzeniu. Tu ważna jest prędkość prowadzenia przynęty. Choć boleń znany jest ze swojej szybkości to jednak nocą rapy atakują białoryb stojący na wypłaceniach. Na pierwszy rzut idą Nowaaki. Już w pierwszych rzutach sterowce potwierdzają swoją skuteczność i  w łodzi ląduje pierwszy boleń. Ryba mierzy ponad 75cm a my zabieramy się do dalszego łowienia.  Zmieniamy kolejno przynęty czekając na upragnione branie. Wędkowanie na przykosach różni się jednak od łowienia na rafach czy opaskach. Tam możemy liczyć na różnorodność gatunków w zależności od godzin. Poza więc rybami różnych gatunków możemy łowić całą noc, co jakiś czas zaliczając branie.  Na przykosach  trzeba czekać czasem godzinami na jedno-dwa brania. Tam ryby wpływają okresowo by się najeść i płyną dalej. Nigdy nie wiadomo o której i skąd przypłyną. W przypadku sandaczy można ustalić godziny żerowania, lecz w przypadku boleni jest to niemożliwe. Te pojawiają się w różnych godzinach. Po prostu trzeba być nad wodą bo każda inna taktyka się tu nie sprawdza.

Nagle na powierzchni wody widać uciekającą drobnicę świadczącą o pojawieniu się drapieżników. Rzut pod kątem by nurt Wisły zniósł Zander X-a na żwirowe wypłycenie. Przytrzymanie przynęty by zapracowała w nurcie i potężne branie mało nie wyrywa mi kija z ręki. Hamulec kołowrotka nie pozostawia złudzeń. To duża ryba. Wojtek zawija swój zestaw i przygotowuje się do podebrania ryby, która walczy dobre kilka minut próbując przy tym dwukrotnie opłynąć łódź.  Finalnie jednak ląduje w podbieraku, aby po zrobieniu kilku zdjęć wrócić do wody.

Szczęśliwy finał. Rapa w podbieraku.

Tego dnia jest to jednak koniec.  Kolejne 30minut wędkowania nie przynosi więcej brań, a  tarcza księżyca zostaje zasłonięta przez chmury. Aplikacja w telefonie pokazuje, że niebawem spadnie deszcz. Wracamy do domu czekając na kolejną wyprawę.

                Pięć dni później znowu jesteśmy nad wodą. Plan jest ten sam. Opływamy kolejno kilka miejsc, by w ciemności wpłynąć na przykosę. Nigdy nie stajemy na przykosie w dzień by nie spalić mety. Tylko  dyscyplina może zachować nasze miejsce przed wścibskimi wędkarzami. Ponadto ustalamy, że jeśli w pobliżu przykosy pływają inne łodzie, my miejsce odpuszczamy. Tym razem możemy spokojnie wędkować. Piękna, gwieździsta i ciepła noc zachęca do łowienia. Czuć rybę w powietrzu. Obławiamy wypłycenie woblerami. W pewnym momencie potężna branie nie pozostawia złudzeń. Na końcu wędki jest boleń przez wielkie „B”. Rapa po braniu na Zander X-a odjeżdża w dół a następnie po zabraniu 20-30m plecionki odbija w bok. Poza jednym zwaliskiem przestrzeń za przykosą jest czysta pozwalająca na każdą walkę. Hol choć zacięty ale nie trwa dłużej niż 5 minut. Szybka sesja i ponad 80-cio centymetrowa ryba wraca do wody. Łyk kawy, przybicie „piątki” i kolejny rzut kończący się potężnym braniem. Przynęta tylko wpadła do wody, a ja nie zdążyłem wybrać luzu i już branie. Tylko właściwie wyregulowany hamulec pozwala podjąć walkę i nie stracić ryby. Tym razem ryba szybko ląduje w podbierakach, a miarka ukazuje linię poniżej 80cm. Choć niewiele brakuje to i tak jest to piękna ryba. Niesamowite emocje a wydzielana adrenalina powoduje, iż muszę ochłonąć. Niesamowite miejsce i niesamowite wędkowanie. Uwielbiam wędkować nocą. Wówczas wszystkie zmysły się wyostrzają. Ponadto lubię łowić pod tarczą księżyca obserwując w oddali  ogniska grunciarzy.

82 cm szczęścia

                Błogi spokój przerywa głos Wojtka – „Chyba mam!” Odpowiadam mu pytaniem – „Jak to chyba?” Szczytówka jednak  faluje w miejscu jak przy najechanej gałęzi. „Ryba!” wołam. Wojtek czeka aż zaczep odjedzie. I tak też rozpoczyna się walka. Po kilku minutach bujania kijem w miejscu, ryba odjeżdża z miejsca i wali prosto na przykosę. Tym razem obstawiamy, że może być to sum bądź sandacz. Ryba nie zabiera plecionki jak boleń, lecz ze spokojem płynie w kierunku przykosy, by odbić się od kantu i spłynąć w dół w kierunku żwirowego wypłycenia z naniesioną przeszkodą. Wojtek dokręca delikatnie hamulec by zatrzymać rybę. Tak też się staje. Ryba chodzi poniżej łodzi. Później po raz kolejny rusza w kierunku przykosy by po kilkuminutowym przeciąganiu plecionki skapitulować.  Gruby 94cm sandacz ląduje w łodzi.

Obaj jesteśmy mega szczęśliwi. Jest 2 w nocy  i choć do rana obławiamy wypłycenie, nic poza zerwanym Zander X-em nie podnosi mi ciśnienia.

                Kilka dni później znowu meldujemy się na przykosie. Tym razem widać nerwowość drobnicy na  wypłyceniu za przykosą. Drobnica co i rusz panicznie ucieka wyskakując ponad taflę wody i kreśląc na niej nieregularny wzór.  Obławiamy miejsce woblerami, jednak bezskutecznie. Gumy także nie przynoszą upragnionego brania. Postanawiam zatem zmienić taktykę i połowić w pionie. To metoda, którą stosowałem wiele lat temu, gdy Tomek  Cześnicki robił woblery z drewna. Wówczas to stworzył leviatana – wobler, którym po podbiciu do góry pozwalało się opadać lusterkując w pionie. Postanowiłem spróbować tej metody za pomocą Panica 10. Nic innego nie miałem w pudełkach co pozwoliłoby wymusić podobną pracę. Po wykonaniu rzutu ściągając go w stronę wypłycenia pozwoliłem przynęcie na opad do dna, a następnie  podbicie z kołowrotka na jeden obrót korbą i znowu to na opad. W świetle  księżyca widzę jak plecionka przesuwa się w kierunku zaczepu . Kolejne podbicie i stop. Plecionka zatrzymuje się, a szczytówka wygina i cisza jakby przynęta wjechała w zaczep. Zacinam, lecz szczytówka lekko się dogina jakbym zaczepił o pulsującą gałąź w nurcie. „Mam rybę” rzucam  do kompana na łodzi.  Nie będąc do końca pewnym czy to nie zaczep, który  pozbawił mnie ostatniego Zander X-a. Czekam około minuty zanim ryba pozbawia nas złudzeń. To duży sandacz. Niejednokrotnie bawiłem się z nimi w te podchody , wiem więc , że te większe właśnie tak biorą. Po braniu sandacz spokojnie ruszył w naszą stronę, by po minięciu łodzi dopłynąć do kantu przykosy i by z impetem ruszyć w dół, by spłynąć w pobliże wypłycenia. Ryba stanęła po czym znowu ruszyła w naszą stronę skręcając kilka metrów od łodzi i opływając ją z drugiej strony. Tym razem ryba zaczęła chodzić wzdłuż kantu opływając łódź. Karabela mocno amortyzowała ucieczki ryby doprowadzając ją do kapitulacji.

Może to nie boleń, ale cieszy równie mocno.

                Piękny, gruby sandacz po kilku odjazdach przy łodzi, ląduje na pokładzie. Miarka wskazuje ponad 80cm. Wspólne wyjazdy z kompanem wędkarskich przygód powodują, że ryba szybko zostaje wypuszczona z powrotem do swojego królestwa. To zaleta, kiedy każdy wie, co należy robić. Bez zbędnej paniki czy nerwowych ruchów. Porządek na łodzi , kiedy nic nie leży pod nogami daje poczucie bezpieczeństwa.

                Po wypuszczeniu sandacza siadam na dziobie łodzi i czuję się spełniony.

Wszystkie ryby zawsze wracają do wody. Może się jeszcze spotkamy.

Może to nie boleń, ale i tak satysfakcja ze złowienia pięknej ryby jest ogromna.

„Dzień konia i ostatni rzut”

                Ten dzień zapamiętam na długo. Wojtek chyba również. Wypływamy w dzień, tak by połowić jeszcze przed zachodem słońca. Spływamy kolejne mety łowiąc duże wiślane okonie i szczupaki, by nocą popłynąć na przykosę. Jest ciepło i parno jakby miała nadejść burza. Pogoda, przy której czuć, że będzie grubo. Wysokie ciśnienie , delikatny prawie niewyczuwalny wiaterek. Po zakotwiczeniu  łodzi nie zdążyłem dobrze poukładać przynęt, kiedy głos hamulca na Wojtka kołowrotku nie pozostawia złudzeń. Potężna ryba wysuwa metry plecionki, wędka wygięta do granic. Spoglądamy z kolegą na siebie z lekkim zdziwieniem. To chyba sum. Z kołowrotka znikają kolejne metry plecionki a ryba się nie zatrzymuje. Podejmujemy decyzję, że jeśli ryba wyciągnie około połowy plecionki, podnosimy kotwicę i płyniemy za nią. Odgłos hamulca jednak przerywa nagła cisza i luz. Szczytówka z pełnego ugięcia odbija i zatrzymuje się wyprostowana. Spadła. Takie są uroki rzeki i wędkarstwa. Choć obaj jesteśmy wk….. staramy się łowić dalej.  Obstawiamy, że to może być koniec łowienia po takiej rybie lecz ku naszemu zdziwieniu kolejny atomowy atak melduje kompan. Podobnie jednak jak za pierwszym razem ryba po wyciągnięciu około 30 metrów plecionki spina się. „To już przesada” rzuca kumpel. Obaj jesteśmy wściekli. Szkoda, że nie wiadomo co to były za ryby. Wędkujemy jednak licząc na łud szczęścia. Po kilku minutach podrywając z dna RH potężne branie mało nie wyrywa mi kia z ręki.   Karabela wygina się po rękojeść. Hamulec gra melodię. „ Może tobie się uda” mówi kolega po czym ryba spada. Co się dzieje. Trudno nam uwierzyć w to co się stało. W tym miejscu łowimy tylko na woblery i RH więc przynęty uzbrojone w kotwice. Rzadko  kiedy więc ryby spadają przy takich braniach. Haki ponadto nie są powyginane, co tym bardziej dziwi. Staramy się nie poddawać i liczymy że może przed świtem jeszcze uda się coś złowić. Mielimy wodę bez przekonania kiedy po godzinie znowu przykosa ożywa  i  powracają atomowe brania. Niestety wszystkie bez szczęśliwego finału. Przez noc spada nam 7 ryb. Wszystkie po długim odjeździe. Mamy dość. Za 2 godziny świta lecz my już nie mamy sił na dalsze łowienie. Psychicznie nas to rozjechało. Wojtek  zaczyna składać sprzęt, kiedy ja próbuję jeszcze skusić coś na Panica. W głowie jednak krąży mi myśl żeby spróbować jeszcze z otwartej wody. „Ostatni rzut mówię. Ostatni.” „ Ok,  spokojnie rzucaj a ja się spakuję” odpowiada kumpel. Rzut z dala od wypłycenia, obrót korbką i bach. Odgłos hamulca nie wymaga potwierdzenia, że na końcu wędki znajduje się ryba. Wojtek zrywa się na równe nogi. „Wiedziałem ,że złowisz” – krzyczy. W jego głosie wyczuwam chęć zemsty za te wszystkie zerwane ryby. Tym razem ryba siedzi na haku i po długim odjeździe mogę podjąć walkę. Kilka odjazdów  i piękny, gruby boleń ląduje w podbieraku. Jest śliczny.

Pomnik przyrody. Takich ryb nie łowi się codziennie.

Szybka fotka i po uwolnieniu ryby, przybijamy sobie piątkę.  Składam wędkę. Nie spływamy jednak z przykosy. Próbujemy ochłonąć rozprawiając o tej nocy i jej wydarzeniach. Nie czujemy się ani przegranymi ani zwycięzcami. Towarzyszą nam mieszane uczucia. Z pokorą wracamy do domu.

Z utęsknieniem czekamy na kolejny wyjazd, kiedy to przyroda niszczy nasze plany. Fala opadów przechodząca przez kraj nie pozwala na wędkowanie. Co gorsze, szybko podnoszący się poziom Wisły powoduje, że przykosa ożywa. Zaczyna sypać i powoli nachodzi na wypłycenie. Zwalisko również zostaje porwane przez coraz silniejszy nurt. Szkoda bo liczyliśmy na grube jesienne łowienie w tym miejscu. Ale taka jest nasza rzeka. Nasza królowa.

Avatar photo

About

Od najmłodszych lat wędkarstwo było moją pasją. Już jako mały chłopiec biegałem z wędką po pobliskich jeziorach w pogoni za okoniami. Było wówczas niezwykłą przygodą, za każdym razem niosącą inny scenariusz i zakończenie. Z czasem stało się ważnym elementem mojego życia. Było sposobem odpoczynku i ucieczki od trudów związanych ze służbą pilota śmigłowca bojowego. Przez wszystkie lata mojego biegania brzegami rzek i jezior wędkarstwo zawsze było istotną częścią mojego życia, i tak pozostało do chwili obecnej...

View all posts by

6 thoughts on “Od zmierzchu do świtu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *