Majowe pstrągi

Odbiegnę nieco od tematu teraźniejszych połowów i wrócę do wcześniejszych wydarzeń, by opisać historię, jaka wydarzyła się w maju tego roku i której wspomnienia wracają jak bumerang nie jednego dnia.

Wszystko zaczęło się od majowego wypadu za szczupakiem, który, krótko mówiąc, nie wypalił. Okres przygotowań do otwarcia sezonu trochę ograniczył kąt widzenia i zapomniałem na jakiś czas o pstrągach; rybach, które darzę od kilku lat najcieplejszym uczuciem. „Pajkowe” niepowodzenie na nowo pobudziło jednak zmysły i przywołało majowe wspomnienia z poprzedniego roku, kiedy to złowiłem swoje największe kropkowańce.

Tak więc niedzielnym popołudniem wspólnie z tatą wybraliśmy się na spontaniczny, leniwy wypad. Najpierw trochę posuszyłem, coś tam sobie połowiłem. Po zmianie odcinka zmieniłem także metodę i skleciłem zestaw do długiej nimfy. Powiem szczerze, że jest to jedna z moich ulubionych metod. „Wypuszczanie” rolek od kilku do kilkunastu metrów przed siebie jest bardzo widowiskowe, ale też i wyjątkowo przyjemne. Każdy udany rzut, gdy trzeba manewrować kijem między gałęziami; czy podać muchę na tyle precyzyjnie, by zsunęła się wręcz po korzeniu spod którego chcemy wydostać pstrąga, bardzo cieszy i motywuje aby nieustannie dążyć do perfekcji. O braniu nie wspominam 🙂 Elektryzujące „uszczypnięcie” na końcu linki potrafi skutecznie podnieść poziom adrenaliny.

Tak było i tym razem. Coś pociągnęło nagle linkę w stronę korzeni, przy których powolutku unosiła się w toni imitacja chruścika. Tym czymś nie mogło być nic innego, jak skuszony jej widokiem nakrapiany drapieżnik. Odpowiedziałem zacięciem, po którym linka rozpoczęła gwałtowny taniec w powietrzu, rozbryzgując przy tym mieniące się w słońcu krople wody. Miękki, krótki kijaszek wygiął się przyjemnie i pulsował w rytm pstrągowych pociągnięć. Gdy siły ustały, waleczny czterdziestaczek wśliznął się z moją pomocą w siatkę podbieraka 🙂

11

12

Tyle wystarczyło, by utwierdzić się w przekonaniu, że najbliższe dni warto będzie spędzić w pogoni za kabanem.

Nad rzeką pojawiłem się już o świcie następnego dnia, z setką myśli w głowie. Większość wiązała się z oczekiwaniami, jakie zdążyły się wykształcić skutkiem wczorajszego popołudnia. Nic więc dziwnego, że gdy przez dłuższy czas nic się nie działo, siły opadły i trzeba było uzupełnić je krótką przerwą na posiłek.

Zapał też już się zmniejszył, lecz gdy muchę unoszącą się pod wiszącymi nad wodą gałęziami opadłej wierzby w końcu coś chwyciło, adrenalina gwałtownie podskoczyła i dała upust emocjom, które zdążyły się nazbierać. Głośny oddech ulgi zwarł się ze stękiem zrozumienia dla zaistniałej sytuacji, w której na końcu zestawu do walki stanął godny szacunku przeciwnik. Wędka gięła się jeszcze nieco głębiej niż wczoraj, a pstrąg ciągnął linkę o wiele silniej i bardziej zdecydowanie. Gdy ryba pokazała się w toni owe przypuszczenia się potwierdziły. Po dłuższej walce kropkowaniec zmęczył się już na tyle, by można było próbować go podebrać. Udało się już za pierwszym podejściem.

13

14

Ryb takich rozmiarów nie łowię często; pokonanie każdej z nich to dla mnie naprawdę huczne święto. Jak łatwo się więc domyśleć, uśmiech który rozpromienił się na twarzy sięgał od ucha do ucha 🙂 Plan na ten dzień spełnił się w 100 %. No, może poza tym, że pstrągowi centa zabrakło do bariery 50 centymetrów.

Słońce coraz cieplej grzało przeciskającymi się między drzewami promieniami, wprowadzając przy tym coraz większą ilość światła. Wiedziałem, że to już ostatnie chwile kiedy szanse na złowienie kolejnej ryby będą na tyle przekonujące, by pozostać i jeszcze trochę pomachać. Zaciekawiło mnie miejsce, gdzie w wodzie leżało zwalone w poprzek rzeki drzewo. Między jego czubkiem a drugim brzegiem pozostawał wąski przesmyk, w którym nurt spokojnego odcinka delikatnie przyspieszał. Tam właśnie posłałem muchę, pozwalając, by ów nurt wessał ją i tym samym nadał nietypowej pracy.

Spływ muchy przerwało dobrze znane palcom uszczypnięcie. Kij do góry, linka poderwana w powietrze, jest ryba. Fajnie, że druga. Jeszcze fajniej, że co najmniej taka jak poprzednia. O ile jednak przy wcześniejszym pstrągu targnięcia były bardzo silne, to przy tej rybie musiałem już mocniej ścisnąć rękojeść wędziska. Branie nastąpiło niemal pod czubkiem powalonego drzewa, co wprowadziło niepokój i sprawiło, że serce zaczęło bić jeszcze szybciej niż po samym fakcie zacięcia grubej sztuki. Na szczęście pstrąg posłusznie pomknął jak strzała wzdłuż pnia z taką szybkością, że ledwo co zdążyłem nawijać linkę na kołowrotek. Jakby przekonany o swojej sile odbił w kierunku wolnej przestrzeni i wtedy go ujrzałem.. Nogi się pode mną ugięły. Piękny, ogromny potokowiec dumnie prezentował w nurcie swoją krępą sylwetkę, ze spiczastym samczym pyskiem i garbem na grzbiecie, upstrzonym niezliczoną liczbą czarnych kropek i wtopionymi pomiędzy pojedynczymi, dużymi, czerwonymi kropami. Chwila murującego zachwytu szybko ustąpiła miejsca powadze sytuacji i okazania respektu dla przeciwnika. Ten zaś śmiało urządzał sobie sprinterskie odjazdy wzdłuż drugiego brzegu, dając do zrozumienia, że łatwo nie będzie. I nie było.

Po dłuższej chwili przeciągania linki jedna ze stron pojedynku zaczęła sprawiać wrażenie zmęczonej jego dotychczasowym przebiegiem. Sięgnąłem więc po podbierak, który… mógł zaważyć na ostatecznym wyniku. Zmieścić w nim tego pstrąga nie było rzeczą łatwą. Na jego widok ryba rzuciła się potężnym odjazdem w ucieczkę pod drugi brzeg. A więc za wcześnie. Podobnie wyglądała druga próba. Bliskość podbieraka kazała pstrągowi wskrzesić ostatnie siły i gwałtownie ratować się ponowną ucieczką pod drugi brzeg. Wtedy i mnie dosięgło zmęczenie, nadgarstek zaczął boleć od siłowego holu, na usta cisnęło się pytanie jak długo jeszcze..

Trzecie podejście wyszło nad podziw udanie. Pstrąg mimo rozmiarów zdecydowanie przekraczających bezpieczne dla nerwów możliwości podbieraka gładko wśliznął się do środka. Napięcie, które towarzyszyło przez cały hol ustąpiło i wreszcie mogłem nacieszyć się z bliska urokiem ryby, która swym widokiem zapierała dech w mojej piersi. Wygrana nabrała wybornego smaku, gdy miarka wskazała ponad 60 centymetrów.. Szybko zdałem sobie sprawę, że być może spoglądam właśnie na rybę życia. Magiczna chwila dopełniła się w momencie, gdy zmęczony i pokonany przeciwnik odpłynął majestatycznie w głąb rzeki, pozostawiając mi na pamiątkę wspaniałe wspomnienia oraz zdjęcia stanowiące tak niespodziewane, a jakże cenne trofeum.

15

18

To wspaniałe uczucie, kiedy spełnia się marzenie towarzyszące od początku wędkarskiej przygody z pstrągami. O przełamaniu bariery 60 centymetrów śni chyba każdy miłośnik tej ryby. Dla mnie był to niezapomniany moment, którego przypominanie wywołuje do tej pory ciarki na plecach 🙂

Kiedy ryby biorą chciałoby się być nad wodą codziennie. Ba, nawet dwa razy dziennie, i tak też w sumie bywało wskutek rozpalających zmysły emocji. Zanim przyszła „wielka woda”, pewnego ciepłego popołudnia dostałem od rzeki kolejnego, fajnego pstrąga. Wariat zadziwił mnie chyba najdłuższym do tej pory odjazdem. Mimo iż każda ryba powyżej 40 centymetrów to dla mnie duży sukces, ta wygrana potyczka nie smakowała już tak samo, jak kilka dni wcześniej gdy udało mi się złowić podobnego pstrąga. Poprzeczka zawisła niespodziewanie wysoko i chyba nic nie będzie już takie samo, jak kiedyś..

16

17

Wielka woda przetasowała rzekę. Ryby zrobiły się bardziej cwane i mniej chętne do współpracy. Dodatkowo dziwne uczucie, zakryte w słowach „swoje już chyba złowiłem”, zmobilizowało mnie do podjęcia nowych wyzwań z innymi gatunkami. Jestem jednak pewien, że jeszcze tam w tym sezonie zajrzę..

Avatar photo

About

View all posts by

One thought on “Majowe pstrągi

Skomentuj Pszemo Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *