Po sobotnich wojażach, jak wspomniałem, najpierw zasiadłem do komputera. Uruchamiam mapę. Przypominam sobie trasę dojazdu do rzeki. Normalnie nad Odrę dostaję się na „autopilocie”, ale tym razem, z racji odwiedzin rodzinki, miałem eksplorować zupełnie nowy odcinek. Budzik daje o sobie znać kilka minut po 4. Wokół panują egipskie ciemności, a z zewnątrz do moich uszu dobiega szum wiatru i odgłos spadających kropli. Fantastycznie…
Szczotka, pasta i szybka kawa. Nie ma czasu na więcej. W drogę. Przede mną kilkadziesiąt kilometrów. Na początku droga jest dobra, ale po chwili pamięć, a i uruchomiona w telefonie nawigacja, sugerują skręt. Tutaj? Przecież asfalt się kończy i tą ścieżkę trudno nazwać drogą. No nic. Wjeżdżam i powoli turlam się po wertepach modląc się w duchu, by któraś z kałuży nie okazała się głębokim kraterem. Super skrót… Dobra. W oddali widać asfalt. Kolejne pokonane kilometry, tablice oznaczające zmianę województwa i wreszcie jest. Niewielka wioska. Cel mojej wyprawy. Jeszcze tylko kilkaset metrów i parkuję w okolicy wału. Widzę co prawda ścieżkę prowadzącą do samej rzeki, ale nie ryzykuję. Zresztą, w oddali widać już rzekę. Ubieranie się w zacinającym deszczu nie należy do najprzyjemniejszych zadań, ale po założeniu ostatniej warstwy wreszcie czuję komfort. Zbroję kij i w drogę. Przede mną długi zewnętrzny zakręt i wpływ niewielkiego ciurka. To, w teorii powinno być niezłe miejsce. Rzeka jest sporo większa niż ta, na której łowię na co dzień. Ostrogi też są nawet kilkukrotnie dłuższe. No nic, trzeba sobie radzić. Otwieram pudełko i mój wzrok wędruje w kierunku jego nowych bywalców. W ostatniej chwili, przed wyjazdem, udało się odebrać przesyłkę od Andrzeja, z jego najnowszym boleniowym wynalazkiem, Na agrafce ląduje wersja 10g. Przeciągam pod nogami i po żyłce, aż po szczytówkę, czuję przyjemne mrowienie. Jest dobrze! Zaczynam obławianie od warkocza, przechodząc stopniowo w kierunku środka klatki. Oczywiście cały czas pada. Zmieniam miejscówkę. Deszcz słabnie. Czyżby miało się rozpogodzić? Niestety, deszcz wraca ze zdwojoną siłą, jakby chciał nadrobić stracony przed momentem czas. Do tego zrywa się naprawdę mocny wiatr. Do idealnej boleniowej pogody „troszkę” brakuje 😉 Kolejna ostroga jest równie długa, a klatka, choć ogromna, to płytka i zapiaszczona.
Kolejne miejsca i godziny rzucania nie dają efektów. Już miałem się poddać, bo woda, jak martwa, bo pada, bo wieje. Bo nieustannie lecące z nieba krople grożą przemoczeniem aparatu schowanego w plecaku itd itd. Ale wędkarska ciekawość nie pozwala. Jeszcze jedna główka. Ciekawe, jak będzie tam. A potem następna i następna. Każdą sumiennie obławiam. Zakręt się skończył, a główki są nieco krótsze. Za to woda mocniej kręci i głębokość też wzrosła. Rzut ze szczytu w kierunku środka klatki. Pozwalam przynęcie nieco opaść, a następnie prowadzę w pół wody. Średnim tempem, z przyspieszeniami i zwolnieniami. Puknięcie. Tnę mocno. Kij się wygina, a ryba nawet wybiera nieco linki. Nieduży boleń. Ale waleczny i ambitny. Wobler ochrzczony, wykonał swoją robotę 😉 Miałem nie robić zdjęcia, bo taka sześćdziesiątka, to żaden szał. Średniak, jakich w sezonie wiele. Jednak po tylu godzinach walki w trudnych warunkach, wypadałoby uwiecznić sukces, jakim w ogóle jest skuszenie ryby do brania. To musi być błyskawiczna sesja, bo deszcz nie przestaje padać. Klaps migawki.
Szybko chowam aparat do plecaka i….kończę łowienie. Zaraz, zaraz. Jak to? Teraz?! W życiu! Wróciły siły, a morale poszybowały w górę. Trzeba walczyć dalej. Dwie główki dalej analogiczna sytuacja. Ryba jednak zachowuje się nieco inaczej. Podnoszę ją do powierzchni. Jasny brzuch i cętki. Ostatni zryw i szczupak odpływa z woblerem w pysku. Szkoda przynęty, ale przede wszystkim ryby. Mam nadzieję, że sobie poradzi.
Nowa przynęta i nowe miejsca nie dają już kontaktu z rybami. Wyciągam telefon, dzwonię do kolegi i ruszam w poszukiwaniu pozostawionego samochodu. Na wzajemnych relacjach droga mija szybko. W tle majaczy zarys auta. Tam powtórka z rozrywki podczas „akcji przebieranie”. Brrrrr. Na samą myśl robi się zimno i nieprzyjemnie. Takie to „uroki” jesiennych łowów. W drodze powrotnej analizuję poprzednie godziny, jednak mam trochę za mało informacji, do wyciągnięcia odpowiednich wniosków. Ot, kolejny raz upór i żelazna konsekwencja pozwoliły nie zejść z wody o kiju. A że ryba, którą udało się przechytrzyć, nie była okazowych rozmiarów? To nic. Nie tym, to następnym razem…
Esencja, co tu dużo 😉