W ostatnim wpisie podzieliłem się zaskakującym, jak dla mnie doświadczeniem, jakim było zmierzenie się z sandaczami, które niejako zajęły szczupakowe posterunki na płytkiej, podwodnej łączce. Natura z pewnością jeszcze nie raz mnie zaskoczy, więc najważniejsze było to, żeby się jak najszybciej do panujących warunków dostosować. Zwłaszcza, że mętnookich, które wieszały się na naszych sliderach, było coraz więcej. Wpływamy w kolejne nowe miejsce. Zatoka okazuje się w większości bardzo płytka, a zielsko nie porasta całej jej powierzchni, tylko występuje w niewielkich skupiskach. Zaczynamy od stoku graniczącego z nieco głębszą wodą. Efektem naszego wysiłku jest jeden nieduży sandaczyk i wyjście ładnej szczupaczycy. Ryba jednak nie zdecydowała się na atak, ani wykazała zainteresowania kolejnymi podsyłanymi jej przynętami. Trudno. Może innym razem. Znosi nas na płytką część zatoki. Jest może 1 – 1,2m wody. Wiatr wzburza powierzchnię wody, a przy tak niewielkiej głębokości powoduje to wzburzenie osadów dennych i tym samym zmniejszenie jej przejrzystości. Miejscówka wydaje się nieciekawa, ale skoro już tu jesteśmy…Kilka rzutów i Tomek na pływającą „10” łowi niedużego szczupaczka. Za chwilę holuje sandaczyka. I kolejnego. A więc stoją na tej płyciźnie. W swoim pudle nie znajduję pływającej „10”, a pożyczać od kolegów nie chcę. Zakładam „mikrusa”. Sliderek 7cm, wersja pływająca, w świetnym kolorze GT. Lubię go, a jeszcze „siódemka”? Tym bardziej będzie dobra na sandaczyki (tak sobie myślałem). W drugim, długim rzucie, czuję trącenie. Zacinam i czuje opór, który z racji odległości od naszej łodzi, początkowo nie robi na nas zbyt wielkiego wrażenia. Jednak wraz z malejącą odległością od burty, długość ryby wydaje się rosnąć! I to w kwadracie! Tomek chwyta po przygotowaną na tę okoliczność kamerkę. Po chwili już wiemy. Jest „metrówka”. Sprzęt, a do tak niedużej przynęty użyłem bardziej zestawu kogutowo – sandaczowego, wystawiony został na niezłą próbę, ale zdał egzamin celująco. Zwłaszcza przypon, którego deklarowana wytrzymałość 9kg, zapewne została przekroczona. Klasycznie już, odrzucam propozycje użycia dużego podbieraka z gumowaną siatką. Kolejny odjazd. Jerka nie widzę, więc zakładam, że siedzi pewnie, na obie kotwice. Któraś kolejna próba okazuje się skuteczna i udaje mi się zacisnąć palce na twardej pokrywie skrzelowej zdobyczy. Z radości całuję ją w szeroki, wilgotny łeb. Euforia. Ryba jest gruba, ciężka, śliczna i w ogóle…Moja!
Pomiar wskazuje 107cm, a więc to…mój najmniejszy trzycyfrowy szczupak. Ale za to niesamowicie silna, co dała odczuć podczas walki. Chłopaki sięgają po aparaty, dzięki czemu sesja „na dwa obiektywy” trwa dosłownie chwilę. Ryba ląduje w wodzie i po krótkiej chwili odpływa. I jak to traktować? Płytka zatoka z kępami zielska. Slider na agrafce. Ale nieduży, bo w podświadomości mam sandacze, gdyż zębate tego dnia nie bardzo chciały współpracować. Czy więc tę rybę uznać za przyłów? Jak myślicie?
P.S. Na szczęście, zostało nam jeszcze sporo z dnia i przed nami rysowały się kolejne szanse. Nie tylko na przyłowy 😉
Ja myślę, że to był w dużej mierze Twój typowy fart i zdecydowanie przyłów. 😉 Gratulacje.
Zdania w tej kwestii są podzielone, ale niech Ci będzie 😉 W sumie, to od Ciebie i tak nie spodziewałem się innej opinii 😉
Przyłów 😉