Odpychamy łódź od brzegu i zostawiamy slip za sobą. Mijamy pierwszą przybrzeżną płyciznę i już po chwili mkniemy na wytypowane wcześniej łowisko. W ruch idą wszelkiej maści jerki, prowadzone w urozmaicony sposób i … bez rezultatów. Szukamy nieco płycej, szukamy głębiej, jednak spektakularnych efektów nie osiągamy. Wielkie gumy i obrotówki też nie odczarowują wody. Ryby po prostu nie biorą. Bo to, że są, nie mamy wątpliwości. Czekamy po prostu na okres, kiedy postanowią zaspokoić swoje apetyty. I rzeczywiście, przychodzi moment, kiedy bez zmiany charakteru obławianych miejscówek, czy metody połowu, odnotowujemy kontakty z rybami. I to różnych roczników. Zdarzają się też dublety. Choć ryby się uaktywniły, wyraźnie wolą przynęty w barwach okoniowych. Sięgam po Slidera 10S w kolorze Hot Perch. Kolejny rzut. Podszarpuję kijem i czuję lekkie trącenie. Zacinam i czuję, że ta ryba będzie większa. Szybki, zdecydowany hol. Klękam przy burcie, wychylam się i jest. Ryba ładna, ale dopiero po przyłożeniu do miarki okazuje się, że przekroczyła magiczną barierę. Co prawda tylko o 3, ale i tak radość jest ogromna. To już czwarta ryba w tym sezonie, która zalicza się do kategorii „kabanów”. Ta jesienna jest gruba i w świetnej kondycji. Wkładam ją do wody i przytrzymuję za szeroką nasadę ogona. Jeszcze chwilę napawam się jej widokiem, zwalniam uchwyt i pozwalam zniknąć pomiędzy roślinami, gdzie będzie czatować na swoje kolejne zdobycze. Do zobaczenia w przyszłym sezonie!