Tak to już w naszym hobby bywa, że nie każdy wypad jest usłany różami, kiedy to wracamy do domu z przysłowiową tarczą, wysoko podniesioną głową i kartą pamięci wypełnioną mnóstwem zdjęć z okazami. Często nasze hobby to skwar, hordy wściekłych komarów, kleszcze, zmęczenie, deszcz, wdzierający się pod goretexowe ubranie lodowaty wiatr i zamarzający pod nosem sopel. Nie ma lekko, ale przecież to kochamy, prawda? Podejrzewam, że łowienie polegające na hurtowym łowieniu okazów szybko by nam spowszedniało, a tak… Musimy się natrudzić. Ale to dobrze. Kombinowanie i szukanie nowych, często nieszablonowych rozwiązań powoduje, że wypadów „na zero” jest coraz mniej, bo niczym pierwotny drapieżca, uczymy się być skuteczni. Czasem jednak wszystkie znaki na niebie i ziemi sprzysięgają się przeciwko nam.
Po całkiem udanym Noworocznym otwarciu sezonu pstrągowego, równie szybko wróciłem w wir codzienności, który porwał mnie tak silnie i skutecznie, że przez kolejne dwa tygodnie mogłem żyć jedynie wspomnieniami, snuciem planów i obserwacją wskaźników hydrologicznych. I oczywiście kontaktować się ze znajomymi, a ci farciarze, oczywiście łowili. Wreszcie piątek! Nadchodzi weekend! Po raz trzysta dziewięćdziesiąty ósmy otwieram pudełko i układam woblery. Nie pytajcie, po co. Ja też nie wiem. Sprzęt gotowy, budzik nastawiony. Niestety, wieczorem nastąpiło „tąpnięcie” niczym w kopalnianym wyrobisku. Zmiana planów. Znowu wygrywa szarość dnia codziennego i absolutna konieczność załatwienia jakiejś mega ważnej sprawy. Może być coś ważniejszego, niż wytęskniony wypad nad wodę? Cóż… Zagryzam zęby, bo niedzielę też mam wolną, choć po sobotnim oblężeniu, ryby pewnie będą nieźle skłute. W sobotni wieczór kolega raportuje, że grubo połowili. Warunki idealne, a ryby, choć nieco kapryśne współpracowały bardzo dobrze. Będzie się działo! Śpię, ale jestem czujny, niczym żołnierz na warcie. Tak naprawdę czekam, aż zadzwoni budzik. No, nareszcie! Nadchodzi niedzielny poranek. Właściwie jeszcze noc. Jasno robi się kilka minut przed ósmą, więc nad wodą jestem sporo przed czasem. Na ryby też nie lubię się spóźniać, zwłaszcza tak spragniony wrażeń. Wskakuję w kilka warstw ubrań, wobler wędruje na agrafkę, a ja wręcz powstrzymuję się, by drogę od auta do brzegu rzeki pokonać spokojnym marszem, a nie sprintem. Jest. Płynie cicho, dostojnie tłocząc lodowatą wodę. Jest jeszcze ciemno, więc zajmuję wygodne miejsce na ściętym przez bobra pniu i napawam się chwilą. Czuję, jak wraca we mnie życie. Kilka minut przed ósmą wykonuję pierwsze rzuty. Zapoznawczo. Jedna, druga miejscówka. Zmieniam woblera na jaskółkę na niewielkiej główce jigowej. Rzucam lekko pod prąd i pozwalam gumie dryfować, co jakiś czas nadając jej nieco agresywniejszy ruch. Jest delikatne, choć wyraźne trącenie. Tnę, ale na pusto. Poprawiam rzut i notuję kolejne przytrzymanie. Tym razem to tylko dryfujący z nurtem liść. Za chwilę kolejny. Rzut, trawa. Rzut, liść. Co do… ?! Rzeka też szumi jakoś groźniej i głośniej. Patrzę po brzegu. No tak. Kawałek powyżej mnie jest tama. Chyba właśnie Pan śluzowy postanowił zepsuć mój wspaniale zapowiadający się dzień. Dla formalności odpalam aplikację w smartfonie i…wszystko jasne. Poziom wody podniósł się o 30 cm, a przepływ dwukrotnie. Woda zaczyna przypominać tor do ekstremalnego spływu kajakowego. Łudzę się, że może kilometr niżej, gdzie jest długa, spokojna prostka, będzie można wykonać jakiś sensowny rzut. Idę, choć bez większej wiary. Na miejscu nawet nie rozkładam wędki. Bo i po co? Cóż. Właśnie skończyłem swoje wytęsknione łowy. Bywa i tak…Wracam do auta mieląc w zębach „ja tu jeszcze wrócę”, jak i jeszcze klika innych, nieco mniej nadających się do przytoczenia słów 😉 Ale serio. Ja tam jeszcze wrócę!