Ostatnimi laty mamy bardzo kapryśne zimy. Sezon podlodowy trwa krótko i aura nie daje się zbyt mocno nacieszyć spacerami po zamarzniętej tafli. Dla mnie to wielka strata, bo polubiłem tę zimową wolność i nieograniczony dostęp do miejscówek.
Z niecierpliwością śledziłem prognozy pogody, zbierałem informacje od znajomych i wreszcie, mając wolny dzień, postanowiłem się wybrać na dawno nie odwiedzane starorzecze. Słusznie założyłem, że brak opadów śniegu i całodobowe mrozy, pozwolą bezpiecznie połowić na tej niezbyt płytkiej wodzie. Kilometrów do przebycia miałem sporo, ale czego się nie robi dla pasji. Poza tym, miałem jakieś takie dręczące przeczucie. Postanowiłem je sprawdzić. Nad wodą melduję się z samego rana i tu pierwsze zdziwienie. Nikogo nie ma. Z jednej strony się cieszę, z drugiej…w grupie zawsze bezpieczniej. No nic, wskakuję w kombinezon, zabieram przygotowany sprzęt i ostrożnie schodzę po plaży, gdzie jeszcze kilka miesięcy temu wodowałem ponton. Zaraz przy brzegu, jeszcze na płytkiej wodzie, wiercę kontrolny otwór. Lód ma dobre 10cm, więc jest ok. Skoro już wywierciłem otwór, spuszczam do niego blaszkę. Kilka ruchów wędką i mam pierwszego małego okonka. Sezon rozpoczęty! Ostrożnie maszeruję w kierunku kamienistej górki, której szczyt, przy obecnym stanie wody, znajduje się nad jej powierzchnią. Obwiercam jej okolice, ale nie natrafiam na ryby. Idę więc w kierunku najgłębszej części zbiornika, po drodze wiercąc kolejne otwory. Przy kolejnym, wpycham świder, żeby wyłamać ostatnie lodowe okruchy i…uderzam świdrem w żwirowe dno. Nie wiedziałem o tym wypłyceniu… Kolejna próba zrobienia otworu pokazuje, że coś ze świdrem jest nie tak. Noże nie „biorą” lodu, jak powinny. Dramat. Nie poddaję się i mozolnie robię jeszcze kilka dziur. Łowię kolejne ryby i w nadziei na coś konkretniejszego, rozrabiam nieco zanęty, dodaję jokersa i podajnikiem umieszczam na dnie. Sięgam po bałałajkę. Po odczekaniu chwili okazuje się, że w ochotkę wchodzą jazgarze, które biorą na przemian z niewielkimi okoniami.
Ryb jest dużo i biorą chętnie, ale niestety, nie grzeszą rozmiarami. Idę dalej zwiedzać starorzecze, męcząc się z wiertłem. Niestety, moje wysiłki spełzają na niczym. Postanawiam wrócić do rybodajnych dziur i jeszcze trochę nacieszyć się przygięciami kiwaka. Ponownie łowię praktycznie rybę za rybą, ale nadal w rozmiarze czasem wręcz akwariowym. Jeden z okoni widać jest ciężko doświadczany przez los, bo nie dość, że trafił na mnie, to jeszcze niedawno, umknął z paszczy jakiemuś sandaczowi.
Po chwili sytuacja się uspokaja. Gram mormyszką raz wyżej, raz niżej. Opuszczam, pukam w dno, delikatnie unoszę i jest strzał. Dosłownie. Cięcie i czuję opór ładnej ryby. Delikatnie unoszę ciężar w górę, ale już po chwili muszę oddać sporo żyłki. Przeciąganie „pajęczyny” trwa już dobrą chwilę. Sposób walki nie wskazuje na okonia, więc niestety, stawiam na szczupaka. Ale nawet nie dane mi było go zobaczyć. Nie było żadnego nagłego zrywu. Po prostu, ryba chyba się odwróciła i poczułem tylko luz. Poszła z mormyszką. Szkoda rybki. No nic, sięgam po drugą wędkę i doławiam jeszcze trochę ryb. Robi się późno. Zerkam na licznik. 65 sztuk, więc ilościowo całkiem przyjemnie, niestety, dręczące mnie przeczucie okazało się nie do końca słuszne. Pakuję się i powoli idę w stronę auta. Jest pięknie. Dobrze, że jutro też jest dzień wolny…