Poza umieszczaniem bieżących relacji z wyjazdów nad wodę, zamierzam nieco cofać się w czasie, uzupełniając opisy zeszłorocznych wyjazdów, kiedy to jakoś nie po drodze było mi z klawiaturą…Tak więc powstałe zaległości zamierzam nadrobić, a kilka ciekawych wspomnień z 2018 roku mam 😉
Sumoza zapanowała w kraju. W sumie, jakoś mnie to nie dziwi. Po pierwsze, większość interesujących mnie wędkarsko gatunków zostało zjedzonych. Po drugie, trzeba się przecież rozwijać i zdobywać kolejne wędkarskie sprawności. Po trzecie. Chyba każdy chciałby się zmierzyć i mieć na rozkładzie rybę większą od siebie. I w końcu po czwarte, popularyzacja wędkarstwa sumowego poszła w parze z dostępnością sprzętu, jak i wiedzą, której coraz więcej można znaleźć w sieci. I po piąte, jak widać, jeszcze trochę sumów w naszych wodach pływa. Z naciskiem na trochę.
Ponieważ próbowałem już łowienia metodą trollingową, z różnym, przeważnie nie najlepszym skutkiem, postanowiłem spróbować innych metod aktywnego połowu tych ryb. Zacząłem od… latarki czołowej i ciepłych, wilgotnych nocy, kiedy to zbierałem „mięsko” dla moich przyszłych zdobyczy. Równolegle zdobywałem wiedzę teoretyczną, jak i praktyczną, pod okiem doświadczonego w tej materii kolegi.
Na opisywany wypad wybrałem, może niefortunnie, mocno oblegany przez sumiarzy odcinek rzeki. Kwoki tam nie milkną chyba przez cały sezon, a trollingowcy muszą pływać gęsiego. Sumki nie mają tam łatwego życia, a i niejedno już widziały. Rozkładam wszystkie graty, pompuję ponton i zmierzam w kierunku znanych mi miejsc. Niestety, nie jestem sam. Chwilę podziwiam ekwilibrystyczne techniki posługiwania się kwokiem i uciekam w bardziej odosobnione rejony. Ustawiam się w dryfie i rozpoczynam łowienie. Ryby dobrze reagują na dźwięki kwoka i chętnie się podnoszą, jednak presja na wodę robi swoje. Większość z nich panicznie ucieka, co doskonale widać na ekranie echosondy. Próbuję różnych technik prowadzenia przynęty, lub wręcz trzymam ją bez żadnego ruchu. Nic. Kolejne napłynięcie, kilka puknięć i widzę startującą rybę. Zjeżdżam do niej wabikiem i jest branie. Ponieważ łowię „z ręki”, zacinam szarpnięciem i…już chciałem łapać za wędzisko, ale opór jest minimalny. Ryba daje się wyholować, niczym na podlodowej bałałajce. Mały wąsik. Z życzeniami sprowadzenia prababci ostrożnie wypuszczam malucha. Kolejne napłynięcia kończą się…tak jak pokaźny zapas rosówek. Brań jest dużo, ale ryby albo tylko podskubują za końce robaków, a te, które udaje się zaciąć, a jest ich kilka, także nie grzeszą rozmiarem. Mimo wszystko jestem nawet zadowolony. Może nie złowiłem ryby, którą można by z czystym sumieniem nazwać „sumem”, ale taki trening mogę uznać za udany. Dużo nauki przede mną, ale cieszy coraz lepsza obsługa „tłuczka” i pracy z wychodzącymi rybami. Miejmy nadzieję, że takie wyjazdy, jak ten, zaprocentują na kolejnych eskapadach. Na pewno podzielę się wrażeniami 😉