Wyjazdy na ryby w towarzystwie znajomego, dla wielu wiązać się mogą z pewną odpowiedzialnością, zwłaszcza, kiedy występujemy w roli gospodarza. No, bo przecież ciągle opowiadamy sobie o zdobyczach, efektach, a przychodzi do wspólnego wyjazdu i zerujemy. Cóż, tak się zdarza, dlatego uważam, że warto rozważnie dobierać towarzyszy wędkarskich wypraw. Jeśli jakiś Was krępuje, lub powoduje „ciśnienie” na wynik, to chyba lepiej jeździć samemu, lub z kimś innym. Przecież wędkarstwo ma być relaksem i odpoczynkiem, dobrą zabawą i okazją do gromadzenia kolejnych pięknych wspomnień.
Z Pawłem znamy się, jak przysłowiowe „łyse konie”. On, próbował i to nie bez sukcesów, zarazić mnie karpiowym klimatem, ja zaś zwykle ciągnąłem go w tę spiningową stronę. Z tym, że ja początkowo nie rozróżniałem „sztywniaka” od „combi-riga”, za to od Pawła, niejeden, nawet doświadczony spinigista, mógłby się sporo nauczyć. Brutalna codzienność, natłok obowiązków i miłość do jednośladów sprawiły, że kolega na pewien czas rozstał się z wędkarstwem prawie zupełnie, co dla mnie było niezrozumiałe, niedopuszczalne i za punkt honoru obrałem sobie sprawdzić go znowu na właściwe tory. A że grunt podatny…
Paweł, jako najbliższy przyjaciel, zawsze był na bieżąco informowany o moich wędkarskich sukcesach i porażkach i mocno mi zawsze kibicował. Z pewnością nietrudno mu było dostrzec, jak mocno wkręcił mi się sumowy aspekt naszego hobby. Czemu by więc nie uskutecznić wspólnych łowów?
O umówionej porze zjawiamy się w miejscu ustalonym. Środek nocy. Gwieździste niebo, grill, koncertujące żaby, skromny toast i wspomnienia wspólnych zasiadek. Jeszcze nie rozłożyliśmy wędek, a wyjazd już mogę uznać, za udany. Mój kompan był strasznie ciekawy nowej dla niego metody sumowego verta, a ja, jako wciąż żółtodziób w te klocki, mocno liczyłem, że uda się nam nie tylko miło spędzić czas, ale i zaprosić jakąś rybę do fotki. Na miejsce rozpoczęcia łowów dopływamy tuż przed świtem. Wędki jeszcze nie rozłożone. Jest cicho, magicznie wręcz. Kolega prosi o prezentację działania kwoka. Ok. Biorę do ręki kawałek misternie obrobionego drewienka. Pierwszy strzał. Wypadałoby go nie spalić. „PUK”! I w tym momencie widzimy na ekranie echosondy startującą do powierzchni rybę! Paweł jest chyba w lekkim szoku. Wydaje mi się, że nowa metoda przypadnie mu do gustu. Podobnie, jak na poprzednim wyjeździe z Grześkiem, tak i tym razem zestaw spławikowy odstępuję mojemu kompanowi. Nie zdążyliśmy zbyt długo dryfować, kiedy czerwona boja znika z powierzchni, a poluzowany hamulec zaczyna oddawać plecionkę. Paweł chwyta za kij, dokręca szpulę i z wielką nadzieją na „smoka”, mocno zacina. Celnie. Ale to jedyna dobra wiadomość, gdyż ryba nie grzeszy zbytnio rozmiarem. Za to jest pięknie wybarwiona i nieźle odpasiona. W pierwszych promieniach porannego słońca robimy kilka zdjęć.
Pozytywnie nastrojeni zabieramy się do dalszego poszukiwania wąsatych stworów, jednak te nie bardzo chcą z nami współpracować. Notujemy trochę wyjść, jakieś spudłowane brania, ale finalnie więcej ryb nie łowimy. Szkoda, ale można powiedzieć, że jestem już przyzwyczajony do tego, że podczas koleżeńskich wyjazdów, to nie ja łowię ryby. Taka rola nieetatowego przewodnika 😉 Odstawiam Pawła na slip, bo obowiązki szarej codzienności wzywają. Oczywiście proponuje mi pomoc w ogarnięciu całego majdanu, ale..zerkam na zegarek. Szybka kalkulacja. Precyzyjne równanie dotyczące czasu potrzebnego na dojazd do domu, złożenie całego ekwipunku i powrotu na łowisku, dają wynik w postaci decyzji, żeby jeszcze raz wypłynąć. W niedalekiej odległości od przystani mam namierzoną ciekawą rynnę. W jej okolice dolatuję w ślizgu. Teaser do wody i pukadło w łapę. Notuję kilka wyjść nieufnych ryb. Za chwilę kolejne. Po sygnale na ekranie widać, że ryba jest niewielka, ale nie potrafię jeszcze precyzyjnie określić jej wielkości. Trzyma się nieco pod zestawem. Nie atakuje, ale też nie odpływa. Jestem zmuszony nieco z nią „popracować”. W palcach czuję, jak ryba delikatnie podskubuje rosówki. Powstrzymuję się i nie zacinam. Nagle czuję nieco większy opór i linka zaczyna przesuwać się w bok. Szarpnięcie, łapię za kij i… rzeczywiście. Niewielki.
No cóż. Szybka fotka telefonem i zawijka na slip. Po drodze szybko podsyłam fotkę Pawłowi. Udało mi się uratować honor wyprawy, choć już pojedynkę. Wypad jak zawsze mega udany. Pod kątem towarzyskim. A wędkarsko? Absolutnie nie można uznać go za porażkę. Poza tym. Nie wiem, jak dla Was, ale dla mnie, na takich przyjacielskich eskapadach, ryby są jak zawsze istotne, ale nie są niezbędne, by już planować kolejne wspólne łowy!