Uwielbiam letnie łowy. Pomimo, że okresowo, presja na moje ulubione łowiska wzrasta. To czas urlopów, dni są długie i sprzyjają, nawet popołudniowym wypadom nad wodę, więc nierzadko śladów obecności innych wędkarzy nad wodą jest całkiem sporo. Jakby do tego doliczyć hordy komarów, wilgotne, tropikalne powietrze, zatrzęsienie kleszczy i gąszcz pokrzyw zakrywających nawet rosłych facetów, otrzymujemy raczej niezbyt zachęcające połączenie. Jak jednak zaznaczyłem już w pierwszym zdaniu tego wpisu, pomimo, że jest ciężko, ja bardzo lubię ten okres. To chyba najlepszy okres na połów kleni i boleni na powierzchniowe przynęty, a więc moim ulubionym sposobem. Oddychające spodniobuty, dwa pudełka z wabikami w kieszeniach kamizelki, okulary polaryzacyjne, czapka z daszkiem, i butelka wody. W ręku zestaw spiningowy i…niczego więcej mi nie potrzeba. Oba poszukiwane przeze mnie gatunki, swobodnie ogarniam jednym zestawem. Długo było to kultowe wręcz wędzisko St. Croix Avid 90MLF2, a od chyba dwóch sezonów jest to Team Dragon Z-Series 2,75m 4-18g i muszę przyznać, że w porównaniu z tak znakomitym konkurentem, jakim jest niewątpliwie STC, model spod znaku smoka, zdecydowanie wychodzi obronną ręką i stał się moim podstawowym wędziskiem. Wymienione blanki, dzięki swej charakterystyce, pozwalają, przy użyciu plecionki 0,10-0,12, lub żyłki mono 0,20-0,22mm, swobodnie obsłużyć używane przeze mnie przynęty, a są to kleniowe smużaki, jak i woblery boleniowe, które nie stawiają w wodzie zbyt dużego oporu. I tak, na agrafce z reguły gości największy model Bromby, zaś podczas prób boleniowych, są to bezsterowe woblery boleniowe (z reguły HMS Panic 8cm, a także Hunter Pandora, Eter, lub Walker). Tak przygotowany, pewnego sierpniowego dnia, wybrałem się na kolejny odrzański rekonesans…
Jadę dobrze znaną mi trasą. Auto połyka kolejne kilometry asfaltu, a ja trochę się martwię, że woda na odcinku, na który zmierzam, dopiero co opadła. No nic, nie są to najlepsze warunki to połow, zwłaszcza na płyciznach, ale z drugiej strony, lepiej tak, niż wcale. Ostatnie wioski i wioseczki. Koniec asfaltu. Wyłączam radio i klimatyzację. Otwieram okna. Ostatnie kilometry, prowadzące praktycznie niewidocznymi ścieżkami, pokonuję w ciszy, przygotowując się na polowanie. Ubieram się błyskawicznie, łapię za wędzisko i rozpoczynam marsz przez nadbrzeżny gąszcz chaszczy. Kilkanaście minut w trudnym terenie potrafi dopiec każdemu. Dochodzę na pozornie nieciekawy, prosty odcinek rzeki, która przy obecnym stanie, wydaje się być większym potokiem, niż drugą pod względem długości, rzeką w Polsce. Temperatura wody przekracza 25 stopni, więc wybór miejsca podyktowany jest tym, że miejsce to niesie szybką wodę, której powierzchnia rozbija się o liczne, porozrzucane kamienie. Powinna być lepiej natleniona i nieść sporo pokarmu. Zaczynam od Bromby. Obławiam każdy interesujący fragment rzeki i szybko notuję pierwsze wyjścia i spudłowane ataki. Wreszcie ryba skutecznie zasysa przynętę. Nieduży kleń. Za chwilę kolejny i kolejny.
Żadna ze zdobyczy nie chce jednak przekroczyć choćby 40cm. Cóż, najwidoczniej słoneczny środek dnia, to nie pora na te największe i najbardziej ostrożne „profesory”. Kolejny rzut w poprzek nurtu. Wabik, niesiony prądem, dryfuje na napiętej lince. Na środku szerokiego, płytkiego przelewu, woda otwiera się i „coś” z pięknym gejzerem atakuje przynętę. Pudłuje. Nie poczułem żadnego oporu, a więc ryba nie ukuła się grotem kotwicy. Jest więc szansa na poprawę. Rzucam w kierunku środka rzeki, tak, by nurt sprowadził wabik w okolice, gdzie odnotowałem branie. Kiedy moja Bromba kusząco tańczy na powierzchni, wygłodniała ryba ponownie atakuje. Tym razem bez pudła. Branie jest potężne, „złe”, z dosłownym zabraniem kija i odjazdem w dół rzeki. To raczej nie będzie kleń. Po pierwszym odjeździe ryba nieco się uspokaja i wykorzystując napierający nurt, stawia potężny opór. Nieco dokręcam hamulec i rozpoczynam pompowanie. Stojąc po uda w szybkiej wodzie, podciągam ją nieco do siebie. Kolejny odjazd i żmudne odzyskiwanie linki. W odległości kilkunastu metrów od siebie, widzę nad powierzchnią wody szeroką płetwę ogonową. Gruby, potężny boleń. Pomimo ciepłej wody walczy zaciekle, jednak z każdym obrotem korbki, jest coraz bliżej mojego stanowiska. Może ostatnim zrywem, ryba kieruje się w kierunku wypłycenia, z porozrzucanymi kamieniami. Niestety, przeciera wieńczący plecionkę, przypon z żyłki 0,22mm. Mielę ustach kilka gorzkich słów i zwijam luźną linkę. Szkoda ryby. Mam nadzieję, że sobie poradzi. A wabik? No cóż, po prostu wyciągam z pudełka kolejną Brombę. Nie oszukujmy się. Ryby są najważniejsze, a zerwane wabiki, to najmniej istotne straty w tej zabawie. Kolejna ostroga i kolejne wystające z wody kamienie. Za jednym z nich mam ładne, ale ponownie niecelne branie. Jednak nie wyglądało to, jak atak klenia. Natychmiast na agrafkę zakładam Panica. Rzut w kierunku środka rzeki i szybko prowadzę woblera w poprzek nurtu. Kiedy mija wystający głaz, woda otwiera się, a tańczący na tafli wobler znika. Targnięcie kijem. Mocno zacinam i rozpoczynam kolejny emocjonujący hol. Tym razem zakończony zwycięstwem. Kiedy mam rybę na płytkiej wodzie, widzę, że jest dobrze zapięta. Jedną ręką wyciągam i rozkładam statyw, na którym ląduje aparat. Chwila zawahania, czy nie wyląduje w błocie. Uff. Jakoś stoi. Próbuję objąć rybę za kark, ale zadanie nie należy do zbyt łatwych, bo boleń jest w świetnej kondycji. Skutecznym okazuje się chwyt pod pokrywę skrzelową. Kilka szybkich zdjęć i pomiar.
Ryba nie osiąga upragnionej granicy 80cm, ale zabrakło naprawdę niewiele. Wchodzę do wody, by w nieco szybszej wodzie dotlenić rybę. Po chwili znika głównym nurcie. Szczęśliwy wracam na brzeg, składam ubłocony statyw, płuczę ze szlamu wędkę i kołowrotek. Jest pięknie! Patrzę na zegarek. Jeszcze kilka miejsc zdążę obłowić. Łowię jeszcze kilka kleni, ale wciąż meldują się same podrostki. Postanawiam ominąć fragment rzeki, by w okolicy pozostawionego auta, sprawdzić jeszcze jedną główkę. Przekładam wędkę do lewej ręki, a prawą chwytam za pobliską kępę trawy i wdrapuję się na stromą skarpę. W połowie drogi noga ześlizguje się i ląduję w krzakach. Ok. Jestem cały. Próbuję ruszyć ręką, ale ta jest niejako przytwierdzona do kamizelki. Próba złapania równowagi zakończyła się wbiciem solidnej kotwicy w materiał kamizelki, a jeden z grotów drugiej kotwicy, wbił się w środkowy palec lewej dłoni. Głęboko, daleko za zadzior, grotem w kierunku kości paliczka.
Szybka, możliwie trzeźwa ocena sytuacji i próba poruszenia kotwicy. Wnioski nie są zbyt optymistyczne, a na czole, pomimo upału, pojawiają się krople potu. Odpinam przynętę z agrafki i uwalniam ogonową kotwicę z klapy kamizelki. Wychodzę na leśną ścieżkę i kieruję się w stronę samochodu, układając w głowie plan dalszego działania. A uwierzcie mi, było o czym myśleć. Próbować uwolnić się samemu? Wyrwać? A może próbować przebić? A może jednak odpuścić i kierując jedną ręką, jadąc w stronę domu, odwiedzić jakiś szpital? Biorę pod uwagę różne ewentualności. Wciąż idę, ściskając w dłoni tkwiący w palcu wobler, który chwilę wcześniej dał mi największego w tym sezonie bolenia. Mimowolnie się uśmiecham. Tak, to był piękny dzień…
Fajnie się czytało. Pióro na medal. Pozdro polamania
Dzięki za dobre słowo! 😉
I po co te zadziory?
W takich chwilach też się człowiek nad tym zastanawia 😂
Z drugiej strony, na pstrągach już od dawna używam tylko bezzadziorów, na boleniach też już próbowałem, ale nie wiem czemu nie poszedłem w to w 100%…
Letnie wędkowanie kocham najbardziej pomimo tego o czym piszesz: pomimo trudności jakie sprawia. Ale jakoś tak uwielbiam te całodzienne – od dechy do dechy, od świtu do zmierzchu – pochody 🙂
Zawsze są jakieś przeszkody, ale z drugiej strony, im trudniej, tym satysfakcja z sukcesu większa 😉