Odwiedzając z wędką „trochę” wód w naszym kraju, a także obserwując odwiedzane okolice podczas zagranicznych podróży(niekoniecznie tych z wędką) śmiało mogę stwierdzić, że nie mamy się czego wstydzić. Mamy piękne rzeki i jeziora, wybrzeże Bałtyku to chyba nadal nie do końca odkryte miejsce połowu wielu gatunków ryb. Pomimo szalejących ekip meliorantów, widok wielu miejsc zapiera dech w piersiach, a ich dzikie piękno sprawiają wrażenie, jakby nigdy nie zagościła tam cywilizacja.
Na drugim biegunie tych cudownych wizualnie łowisk, stoi statystyczny polski wędkarz. W kufajce, gumofilcach, z kiepem w zębach i leszczyną z „glizdą” na haku. No, może nie każdy tak wygląda, ale uwierzcie mi, że wielu z nich, mimo sprzętu za grubą kasę, nadal prezentują ten sam poziom mentalny i światopoglądowy. I tak stoi ten nasz gumofilc i tylko wypatruje łowiska, w którym akurat zaczynają wesoło pluskać świeżo wpuszczone karpiowe kroczki. Stoi, można by rzec murem. Murem betonowym, jak całe nasze skostniałe PZW. Co prawda widać pojedyncze pęknięcia w tym murze w postaci zmian w niektórych okręgach, jak górne wymiary ochronne, zaostrzenie limitów itp. I dobrze, bo kropla drąży skałę, choć niestety, na razie tych kropelek za wiele nie widać.
Jakby tego było mało, co rusz napływają informacje o „nadużyciach”- tak je nazwijmy. Chciałbym inaczej nazwać zachowania hordy mięsożerców wypalających litry paliwa na swoich drogich łajbach, tylko po to, żeby później ubić interes w porcie, sprzedając mięso zaszlachtowanych sumów. Chciałbym, ale mi nie wypada.
Dlatego jakoś tak nasunęła mi się analogia(nie pytajcie, „jak” 😉 ), że patrząc na całokształt naszych łowisk, ich użytkowników i zwierzchników, a także zasobność, przychodzą mi na myśl….stringi. Piękne, koronkowe, zdobiące jędrne pośladki wysportowanej modelki.
Piękne, ale mimo wszystko w dupie…