Wróciliśmy z dalekiej podróży. Ja i mój laptop. Niżej podpisany odwiedził nasze piękne wybrzeże, a komputer oddział intensywnej opieki elektronicznej, która pozwoliła mu powrócić ze stanu śmierci klinicznej. Wracam więc do pisania, bo od łowienia nigdy odchodzić nie zamierzałem 😉
Nigdy nie złowiłem dorsza. Pomimo, że nie miałem może jakiegoś wielkiego ciśnienia na ten gatunek, z zaproszenia kolegi na wspólny wypad zareagowałem więcej, niż pozytywnie. 6 osobowa ekipa na niewielkiej motorówce gwarantowała dobrą zabawę i ryby. I tak też było. 140 KM na pawęży niewielkiej łódki daje solidną przewagę nad powolnymi kutrami. Chwila płynięcia i już można opuszczać zestawy.
Teorii oczytałem się przed wyjazdem dużo, ale praktyka jak zwykle okazała się być zgoła odmienna. Początki owszem, były ciężkie, ale jak już pierwszy lampart z wąsem zameldował się na moim zestawie, to już poszło z górki. Ba, dwa dublety nawet ustrzeliłem. No i hołdu Neptunowi nie złożyłem, choć było blisko. Po integracyjnym piątku, sobotni poranek nie należał do najłatwiejszych, ale udało się zapanować nad organizmem staropolską metodą „czym się strułeś, tym się lecz” 😉
Żeby nie było, że skupiliśmy się tylko na integracji, to muszę podkreślić, że podczas dwóch wypłynięć, każdy zaliczył kilkadziesiąt ryb. Ilość brań może naprawdę cieszyć, choć wielkością ryby nie powalały. Ot, średniaki i pojedyncze rodzynki w postaci nieco większych dorszyków.
Fajnie było! Wątpię, żeby ograniczony czas wolny pozwolił mi na regularne wypady na Bałtyk, zwłaszcza, że dla mnie to jakieś 600 km, ale przy najbliższej okazji na pewno odwiedzę port w Darłówku, Grzesia na jego łajbie „Gabi D” i waleczne, bałtyckie lamparty.
Nie próbowaliście płytko z opadu? 🙂
Drugiego dnia łowiliśmy w miarę płytko, nawet na 14 metrach, ale wiatr, fale i dryf były sporo większe, niż w sobotę.
Myślałem o ciężkich główkach i kopytach i klasycznym, sandaczowym opadzie, ale na pierwszym wypadzie nie kombinowałem i miałem tylko sprzęt stricte pod pilkerki.