Piękne czasy. Kiedy rano, przed zajęciami na uczelni, mogłem zmienić trasę podróży i zamiast na przystanek tramwajowy, trafiałem najpierw nad rzekę. Godzina często wystarczała, by cieszyć się holem bolenia, czasem dwóch, albo jakiś kleni. A jak nie, to poranny kontakt z wodą, ładował akumulatory. Potem przmierzanie miasta, zajęcia, a po południu… najczęściej powtórka i kolejne bolenie o zachodzie słońca. Oj, piękne czasy. Wystarczyły jeansy, lub krótkie spodenki, sportowe buty, okularki i kamizelka. Minimum sprzętu, maksimum mobilności, swobody i wygody. Bo łowienie w betonie ma swoje wymagania. Buty z filcem i podbite kolcem lepiej zostawić w domu. Teraz, kiedy jestem już stały i zdziadziały, mogę tylko z rozrzewnieniem wspominać te cudowne dni. Dzisiaj miałem okazję niejako przenieść się w czasie. Wizyta w dolnośląskiej stolicy. Kij w bagażniku znalazł się niejako automatycznie. Po ogarnięciu wszystkich spraw, miałem okazję na półtorej godzinki przekształcić się w wędkarza-mieszczucha. Zajeżdżam na moją starą miejscówkę. Autem. To już nowość. Kilkanaście minut krążę, nim natrafiam na ludzi, którzy akurat zwalniają parkingową miejscówkę. Fart. Rozkładając kij i ubierając kamizelkę czuję na sobie spojrzenia przechodniów. Ale do tego jestem przyzwyczajony. Chwila i jestem na miejscu. Staję nad wodą. Szum rzeki i zapach…moczu. Taaaak. Łowienie w mieście ma swoje niewątpliwe „atuty”. Mimo niewielkiej odległości od ruchliwej ulicy, staram zachowywać się w miarę cicho. Choć poruszając się po mixie kamieni i tłuczonego szkła, nie jest to takie proste. Jednocześnie obserwuję skok cywilizacyjny, jaki niewątpliwie nastąpił. W gąszczu walających się śmieci, w oczy wpadają mi butelki po piwach craftowych, o których można przeczytać na stronach dla Beer geeków. I to takie po 8-10 pln za butelkę. Za piwo! Czyżby taki dobrobyt w kraju? Raczej nie. Po prostu jesteśmy brudasami i syf robi większość, nie tylko miłośnicy „mocnego owocowego” za 3 pln.
Mniejsza z tym. Na ryby przyszedłem. Woda niska, przybrzeżne kamienie odsłonięte. Ponieważ w dole opaski siedzi amator gruntówki, oraz dwóch spinningistów ambitnie czesze wodę, idę nieco powyżej, w okolice betonowych umocnień. Na początek standardowo- Bromba. W drugim rzucie branie i po krótkim holu luz na żyłce. Poszedł z woblerem. Mieląc w zębach epitety, oglądam końcówkę żyłki. Tudno, aby po dwóch rzutach tak się postrzępiła o kamienie. Szczupak. Szkoda ryby, mam nadzieję, że nie zagryzł zbyt głęboko i pozbył się „kolczyka”. Wiążę nową agrafkę i zakładam kolejną Brombę. Kilka rzutów i jest wir na wodzie zakończony ugiętym kijem.
Czterdziestu może nie ma, ale dużo nie brakuje. Jest fajnie. Jeszcze kilka rzutów, jakieś puste chlapnięcia i miejscówka się kończy. Zakładam nowego lokatora mojego boleniowego pudełka. Kolejny Panic, tym razem młodszy braciszek- 8cm/16g. Więcej o nim już wkrótce. Siedząc w miejscu bawię się woblerem. Sprawdzam jego zachowanie prowadząc go w poprzek nurtu, z nurtem, czy pod prąd. Muszę też za każdym razem hamować wysnuwającą się linkę, by nie rozbić woblera o wybetonowane nabrzeże naprzeciwko mnie. Boleni nie widać, ale za to za boleniówką pokazuje się klonek. Na atak się nie zdecydował, ale jadąca na ogonie ukleja najwyraźniej go zaintrygowała. Ponieważ wędkarze poniżej już się wynieśli, a także ponagla uciekający czas, zmieniam miejsce. Schodzę zgodnie z biegiem rzeki, a na agrafkę wraca Bromba. Rzut pod kątem, lekko z prądem. Zamykam kabłąk, a napierający prąd napiera linkę i spycha woblera w kierunku kamieni. W połowie drogi woda się otwiera i czuję potężne targnięcie. Kołowrotek oddaje nieco linki. Czyżby coś większego, czy napierający nurt tak potęguje siłę ryby? Niestety, to drugie. Ten sam rocznik, co pierwsza ryba. Z ciekawości wyciągam miarkę. Około 38 cm. Stawiam statyw i robię szybkie foto.
Czas szybko płynie. Muszę się zbierać. Mimo niekwestionowanej brzydoty miejscówki, brakuje mi jej, a konkretnie jej bliskości i możliwości częstego odwiedzania. Znowu wracają wspomnienia. Teraz kontakt z Odrą muszę poprzedzić godzinnym siedzeniem w fotelu, za kierownicą. Panta rhei…
zmieniło się to miejsce od mojej ostatniej( i w sumie jedynej:)) wizyty tam. Tego umocnienia dodatkowego nie było i murek był bardziej schlapany przez bolki;)
Syf jak był tak jest, ale przynajmniej ryby nadal pływają. U nas pozostał jedynie syf …
O proszę, artykuł o najbrzydszej miejscówce świata. W sumie jakby się zastanowić, to ona wcale brzydka nie jest, brzydkie są tylko te cholerne śmieci. Ma to miejsce w sobie jakiś magnes i nie ma co się dziwić, nigdzie indziej nie widziałem nigdy takiego nagromadzenia żerujących boleni. Kiedyś chodziły jak w zegarku, ok 20. przylatywała czapla i jakby na jej znak zaczynała się kanonada 🙂