Jedynym przerywnikiem w sandaczowym rytmie, w jaki wpadłem w pierwszej połowie tego miesiąca, była niestety praca i obowiązki domowe. Na szczęście, udało się wygospodarować kilka godzin w pewne niedzielne popołudnie, więc dlaczego by nie spróbować? Ponieważ pociechę udało się „sprzedać” dziadkom, nadarzyła się okazja, by zabrać małżonkę nad wodę i zaprezentować, jak się sprawuje nowy nabytek pływający. Tak. Zostałem kapitanem. Za mój okręt będzie robił niewielki, ale dzielny w boju Bush. Myślę nawet, czy nie przechrzcić go na „George” 😉 Na slipie całe misterium rozkładania, a potem już tylko pęd powietrza we włosach, szeroki uśmiech na mej twarzy i przerażenie w oczach małżonki, połączone z jej kurczowo zaciśniętymi dłońmi na lince okalającej burtę, zwłaszcza po odkręceniu manetki i przy pełnym ślizgu.
W miarę upływającego czasu oswaja się z nową dla siebie lokalizacją i nabiera coraz więcej pewności. Po kilku kilometrach gaszę silnik i rozpoczynamy swobodny spływ, podczas którego planuję obławiać główki smużakami, a także ustawiać się na kotwicy, w co ciekawszych miejscach. Woda jest niska i nie wszędzie nurt tworzy przelewy i warkocze tak chętnie zajmowane przez klenie. Parkuję na pierwszej miejscówce. Trochę mnie znosi, zanim kotwica wgryzie się w dno, ale nie ma tragedii. Bromba leci na napływ. Zamykam kabłąk i pozwalam jej spływać w kierunku otwartej wody. Mniej więcej w połowie przelewu woda się otwiera i czuję potężne szarpnięcie. Tnę mocno. Pudło.
-Widziałaś?!?
– Co tam znowu?- Niewzruszona małżonka podnosi głowę znad książki.
– Jak ty możesz zachować spokój w takim momencie? Branie miałem. Gruby klenior.
-Oj….złowisz następnego.
No i gadaj z kobietą. No nic. Sprawdzam kotwice. Tip top. Nie ma się do czego przyczepić. A w zasadzie jest, bo groty wręcz kleją się do palców i wszystkiego wokół. Tylko nie do kleniowego pyska. Kolejny rzut i kolejny dryf. Pusto. Przerzucam główkę i smużak ląduje na spokojnej wodzie na zapływie. Sprowadzam go w kierunku szczytu. Nagle pojawia się za nim falka. Niewzruszony kontynuuję prowadzenie wabika, za którym jak cień, podąża ryba. Wreszcie przegrywa tą swoistą rosyjską ruletkę i decyduje się na atak. Pudło. Nawet nie trafił w woblera.
-Szlag!
– Co tam? Znowu kleń?
– Taaaaa. Nie przeszkadzaj sobie z tą książką.
Kolejne główki, na każdej choć jedno branie. NIC! Albo pudło, albo ryba odbija się od woblera. Zdarza się co prawda, że skuteczność zacięć na smużaki jest prawie stuprocentowa, innym razem jest skandalicznie niska. Ale żeby O ? Winę zrzucam na silny wiatr, który wieje w przeciwną stronę do płynącej wody. Mocno marszczy taflę, co na pewno ma wpływ na precyzyjne określenie punktu ataku na kleniowym celowniku. Tragedia. Stoję zakotwiczony za starą, rozmytą ostrogą. Z pomiędzy kamieni próbuję wyłuskać jakiegoś klenia. Z efektem, jak wyżej opisywałem. Nagle, powyżej mojej miejscówki pokazuje się bolek. Natychmiast chwytam drugi kij i posyłam w tamtym kierunku wiszącego na agrafce Panic’a, tym razem to egzemplarz o długości 8cm i wadze 16g. Wobler pięknie sunie po powierzchni. Bez efektu. W chwili przerwy prezentuję mojej piękniejszej połowie, co to za przynęta i o co w niej chodzi. O dziwo, widzę żywe zainteresowanie. Znowu zaatakował. Rzut. Unoszę kij i rozpoczynam prowadzenie. Mijam wystający z wody głaz. Jeszcze 2-3 obroty korbką i pod woblerem wybucha gejzer, a kij wreszcie pulsuje! Szybko dociągam rybę do pontonu. Holując z prądem, zajmuje mi to dosłownie chwilę.
-Jaki wielki!
(tu miał być dwuznaczny dowcip, ale pozwólcie, że Wam go oszczędzę 😉 )
-Eeeeee. Nawet nie średniak.
Podbieram chwytem za kark. Taki standardowy, „okołosześćdziesiątaczek”.
-Ale on jest piękny! Mogę go wypuścić?
Moje serce puchnie z dumy.
-Oczywiście.
Pozbawiam rybę kotwic i ostrożnie podaję bolenia małżonce. Delikatnie wkłada go do wody i oboje obserwujemy, jak wraca do swojego naturalnego środowiska.
Aby tradycji stało się zadość, przybijamy piątkę. Świetne uczucie, no i wyszedłem na fachurę, w końcu rybę złowiłem prawie, że na zawołanie. Już miałem dźwigać kotwicę i płynąć dalej, jak w tym samym miejscu znowu pokazał się boleń! A więc było ich więcej na tej miejscówce. Kilkanaście kolejnych rzutów daje 3 puste ataki. Szkoda szczególnie ostatniego, które nastąpiło bardzo blisko pontonu. Gejzer i cielsko, jakie mignęło mi pod powierzchnią wody, zdradziły, że tym razem była to znacznie większa ryba. Trudno. Zaczyna się chmurzyć i przelotnie kropić, więc odpalamy silnik i zmierzamy w kierunku slipu. Żonka, która jeszcze kilka godzin temu bała się w ogóle wsiąść do pontonu, teraz sama zajęła rufę i steruje łajbą. Jak na pierwszy raz idzie jej naprawdę dobrze. Jeszcze kilka wypadów i czuję, że będzie wiedziała, jak zaparkować na napływie, a i może porzuca razem ze mną? Zobaczymy.
Jeszcze kilkanaście minut wycierania, składania i pakowania gratów. Krótki, ale bardzo przyjemny wypad. Jakbym zaciął wszystkie brania, jakie miałem, można by nimi spokojnie obdzielić 2-3 eskapady tak, by z każdej wrócić w miarę zadowolonym. Zwłaszcza znając nasze krajowe „studnie”. Kleniowych brań miałem kilkanaście, do tego 4 ataki boleni. Wszystko w niespełna 4 godzinki. Teraz tylko skupić się na skuteczności, a będzie dobrze…
I ja pierwsze bolki w tym sezonie zaliczyłem 🙂
Co ciekawe … znowu mi się spodobało i nie wiem czy częściej za nimi nie będę ganiał.
Jak za starych dobrych czasów 😉
Bo to fajna zabawa, to boleniowanie 😉 Czekam na zdjęcia kabanów. Ja dzisiaj klasycznie kleniowo+boleniowo…. 😉