Już myślałem, że mój ostatni wypad w tym roku, to był bezrybny (bo dla mnie leszcz „za dupę”, to nie zdobycz 😉 ) spacer po zatłoczonym, jak sopockie molo, brzegu Odry. Już myślami i sprzętowo szykowałem się na kropkowane otwarcie 2016, kiedy odezwał się do mnie kolega, który zaproponował wyjazd nad zapomniane przez Boga i ludzi bajoro. Okreś świąteczno-noworoczny zwykle jest dość napiętym czasem, ale udało się wygospodarować pół dnia…Wędki spakowane dzień wcześniej i…w drogę!
Rano spychamy łódkę na wodę i zaczynamy łowy. Już pierwszy rzut daje rybę! Mały szczupaczek. Ale są, no i gryzą 😉 Okazuje się, że mimo przesądów, to był pozytywny znak, bo w miarę przeczesywania zbiornika, meldują się kolejne ryby. Bez okazów, ale różne roczniki dają nadzieję na większą sztukę. Łowisko jest bardzo płytkie i średnia głębokość nie przekracza z reguły 70cm. Widzę spłoszoną drobnicę. W zasięgu rzutu pływającym jerkiem. Natychmiast posyłam tam przynętę. 2-3 szarpnięcia i pauza. Kolejne 2-3 ruchy szczytówką i pozwalam przynęcie zawisnąć w bezruchu. Jest trącenie. Tnę mocno, a na powierzchni wody przewala się ładny szczupak. Niestety, jeszcze 2 zrywy i ryba spada. Bywa i tak. Wpływamy w niewielką zatoczkę. Wody jest może 30cm. I rozpoczyna się popperowa rzeź. Ryby są niewielkie, ale praktycznie co 2 rzut mamy wyjścia, lub atak na nasze przynęty. Coś fantastycznego. Grudniowy dzień szybko mija i musimy kończyć. Trudno. Świetne zakończenie sezonu. Razem przerzuciliśmy kilkanaście szczupaków.
Jeszcze kilka dni i wrócę do swoich górskich rzeczek i nakrapianych pstrążków. O nich niebawem 😉