W poprzedniej relacji, zamieściłem krótki opis wypadu na odrzańskie starorzecze, co było otwarciem tegorocznego sezonu podlodowego . Chciałem się wyłowić, wreszcie doświadczyć tego przygięcia kiwoka i poczuć w palcach i na wędzisku opór walczącej ryby. Udało się po części, bo ryby choć dopisały ilościowo, to niestety żaden solidny okaz nie przeszedł przez wywiercony otwór. Choć całą sobotę spędziłem na tafli, nie mogłem sobie odmówić wypadu już kolejnego dnia. Mało tego, wszelkie znaki na niebie, ziemi i „pogodynce” sugerowały, że w jeden weekend zamknę cały tegoroczny sezon podlodowy. Zima okazała się być bardzo słaba i nie mogłem odpuścić szansy na choć jeszcze jeden, choć krótki wypad. Ponieważ w niedzielę nie dysponowałem aż tak dużą ilością czasu, a chciałem odwiedzić też inne łowisko, wybrałem pobliską mi żwirownię, która w zeszłym roku okazała się być bardzo interesująca i obiecująca. Przezornie, podczas poprzednich wypadów, oznaczyłem sobie współrzędne ciekawej, podwodnej górki w jednej z zatok i to ona miała stanowić moje łowisko. Jak się okazało, poprzedniego dnia nie tylko ja ją odwiedziłem. Dziur z soboty było sporo, a łagodna aura sprawiła, że nie musiałem zatrudniać mojego uszkodzonego dzień wcześniej świdra. Przy okazji brodząc prawie po kostki w wodzie. Hm. Już chyba lepsze to, niż siarczysty mróz i ciągle zamarzający przerębel. Mniejsza o aurę. Oby brały! Rozrobiłem nieco ziemi z jokersem i podałem ją „dzwonkiem”, gdyż głębokość łowiska była dość znaczna, a woda jest przepływowa i mogą występować podwodne prądy. Co ciekawe, miejscówka charakteryzuje się sporym urozmaiceniem, gdyż pomiędzy dwoma oddalonymi od siebie o dosłownie kilka metrów otworami, różnica głębokości potrafiła wynosić nawet 2 metry. Po zanęceniu daję chwilę dziurom „odpocząć”, w tym czasie sięgnąłem po wędkę z blaszką i obszedłem pozostałe dziury, łowiąc jednego malutkiego okonka.
Nie po takie ryby tu przyjechałem, więc siadam do zanęconych dziur. Pierwsza okazuje się pusta. Przenoszę się do kolejnej. Jest dużo płycej. Skracam linkę i rozpoczynam grę mormyszką. Pukam nią delikatnie w dno i nadając dość agresywną akcję, „wyjeżdżam” nad dno. Jest puknięcie. Zacięcie i czuły hol w palcach. Znowu okoń, tym razem nieco lepszy. Po chwili mam kolejne branie, ale ryba spada. Po tym następuje przerwa. Sądząc, że panicznie uciekająca, spięta ryba, przepłoszyła pozostałe, próbuję obłowić inne dziury.
Niestety, nie przynosi to efektu. Miejsca są głębsze, ale nie mam w nich nawet brania. Wracam więc na szczyt górki, gdzie, jak się okazuje, wciąż kręcą się ryby. Co prawda brań nie ma zbyt wiele, ale sumienna praca mormyszką co jakiś czas kończy się przygięciem kiwoka. Niektóre ryby są już całkiem przyjemne, jak na nasze warunki i spontaniczny, pojedynczy wypad.
Powoli kończę wypad. Udaje mi się dołowić jeszcze jednego okonia, tak by licznik wskazał równą „10”. Wszystkie ryby złowiłem z tej jednej dziury, na samym szczycie podwodnej górki. Bez szału, ale biorąc pod uwagę, że nie widziałem, żeby ktokolwiek z boku złowił choć małego okonka, wypad chyba mogę uznać, za udany. Ba! Spędzony nad wodą, w ciszy, spokoju i w otoczeniu przyrody, inny być nie może. Pakuję sprzęt i powoli idę w kierunku auta, w jeden weekend zamykając cały tegoroczny sezon podlodowy. Pisząc te słowa, za oknem jest piękna wiosna i prawie 14 stopni na plusie. Nawet, jeśli zima jeszcze do nas wróci, to chyba już nie na tyle, by znów wdrapać się na taflę i choć jeszcze raz pograć w „wędkarskiego golfa”. Cóż. Do zobaczenia za rok…