Wielu miłośników pstrągowych podchodów stwierdza po czasie, że żadna inna wędkarska specjalizacja, nie niesie ze sobą aż tylu doznań i wrażeń. Nie tylko tych wędkarskich. Tropienie ryb, ich miejsc przebywania, nierozerwalnie łączy się z kontaktem z naturą, dzikością górskich rzek i przebiegłością ryb. To całe misterum polowania, w którym kontakt z rybą, zresztą nie zawsze zakończony wspólną fotką, to tylko jeden z wielu elementów tej pięknej układanki.
Przeprowadzka sprawiła, że dystans dzielący mnie od wód zamieszkanych przez pstrągi, uległ znacznemu skróceniu. Miejsca, choć ogromnie urokliwe, okazały się być bardzo popularne wśród wędkarzy i okolicznej ludności, niestety z reguły nie praktykujących Catch & Release. Jednak brak konieczności spędzenia godziny w samochodzie, by postawić stopę na brzegu rzeki, pozwolił zwielokrotnić ilość wypadów, jakie udało się zaliczyć. Rozpowszechniająca się epidemia i wprowadzone ograniczenia, nieco stłumiły moje zapędy, jednak ilość wizyt nad wodą i tak można uznać za satysfakcjonującą.
Krótki odcinek rzeki, jaki regularnie odwiedzałem, okazał się całkiem interesujący. Jak to zwykle bywa w takich wodach, ryby rozsiane były po co ciekawszych metach, przeplatanych zupełnie pustymi, kompletnie niewartymi uwagi odcinkami. Jednak o tym przekonałem się z czasem, początkowo obławiając praktycznie wszystkie miejsca. Czasem tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu, że przeczucie i wędkarski nos mnie absolutnie nie myliły i więcej nie ma co w danym miejscu się zatrzymywać.
Inne miejsca, już z daleka powodowały szybsze bicie serca, ostrożniejszy krok i wytężone spojrzenie. Wręcz „pachniały” rybą i z reguły, jeśli nie popełniłem jakiegoś błędu, okazywało się, że rzeczywiście były zamieszkałe przez jakiegoś kropkowańca. Co prawda spotkań z rybami, którymi można by się pochwalić, miałem bardzo niewiele, dodatkowo, albo ryby rezygnowały z ataku, albo się nie wcinały, albo spadały po krótszym lub dłuższym holu. Cóż, przynajmniej wiem, że w kilku miejscach rzeczywiście są i prędzej, czy później, dojdzie do naszego spotkania przed obiektywem aparatu. Póki co, ćwiczyłem „pstrągowe selfie” z nieco mniejszymi egzemplarzami.
Przy okazji rozpocząłem testy ze zbrojeniem woblerów w pojedyncze haki. Ponieważ wypadły wielce obiecująco, kontynuowałem je również podczas majowego boleniowania. A, jak się później okazało, same pstrągowe podchody, potrafiły niejednokrotnie zaskoczyć, o czym przeczytacie w kolejnym tekście 😉