Złowienie życiowego okazu w jakimś gatunku, to wyjątkowa chwila w życiu każdego wędkarza. W miarę upływu czasu, sukces smakuje coraz lepiej, bo i zdarza się coraz rzadziej. Ponadto, dla każdego spiningisty, złowienie rekordowego szczupaka, dla wielu królewskiego drapieżnika, to moment szczególny. Sam nie zapomnę, jak sukcesywnie przesuwałem poprzeczkę swoich największych „kaczodziobych”. Do momentu, aż poprzeczka zawisła na poziomie 115 cm, co już „groziło” tym, że ten rekord zostanie ze mną na dłużej, jeśli nie na zawsze. Nie oznaczało to jednak, że zamierzałem zrezygnować z prób poprawienia tego osiągnięcia. Nie było łatwo. Mnóstwo ryb, w tym ponad metrowe. Jedna, gruba, jesienna „stodwunastka” tchnęła nową nadzieję, że coraz starszy rekord, jednak jest w moim zasięgu. Było blisko, ale to jeszcze nie to. Aż do lata 2020…
Kolejny, przyjacielski wypad. Już tradycyjny. Pierwszy dzień, to wyłowienie się do syta. Mnóstwo okoni, szczupaków i pojedyncze sandacze. Można by rzec, że wędkarskie spełnienie. Dzień drugi, to apetyt na więcej, a więc zmiana łowiska i taktyki. Wodujemy łódź, zbijamy drużynową „piątkę”, wznosimy symboliczny toast i ruszamy. Pierwsza miejscówka. Płytka łąka, przechodząca w coraz głębszą wodę, kończąca się stromym urwiskiem. Mateusz sprawnie steruje dziobowym silnikiem, tak, by nasza jednostka poruszała się skrajem łąki. Jest dość ciepło, więc raczej nie spodziewamy się już ryb na płyciznach. Pierwszą rybę, klasycznie już, łowi Tomek. Do jerka wystartował średni szczupak. A więc są i żrą! Sięgam po drugi zestaw. To dość lekki casting, Team Dragon Z – Series do 28g. Na agrafkę przyponu zakładam 10 g główkę, na którą zakładam nową przynętę. 17cm Tumbler Shad od Strike Pro. Ni to uklejka, ni to „śledzik”. Gumę dozbrajam kotwiczką od strony brzucha. Przeciągam wabik przy burcie. Kusząco kolebie korpusem i zamiata ogonem. Plan jest prosty. Rzut nad podwodne zielsko i prowadzenie na „wysokim kiju”, a im bliżej jednostki, tym będę chciał prowadzić przynętę głębiej, by penetrować toń wody, gdzie oczami wyobraźni widzę czatujące na skraju łąki, szczupaki. Taktyka była chyba słuszna, bo efekt nastąpił wręcz natychmiastowo. Pierwszy rzut. Guma przemierza toń. Kiedy była już blisko, zaczęła powoli wychodzić do powierzchni. Nagle, tuż za nią, wynurzyło się potężne cielsko. Przepastna paszcza otworzyła się, po czym zamknęła na mojej przynęcie! Ryba wykonała natychmiastowy zwrot, co skwitowałem silnym zacięciem. Rybsko momentalnie zanurkowało pod łódź, co zmusiło mnie do oddania linki. Pomimo w miarę lekkiego zestawu, nie przeciągałem holu. Od początku wiedziałem, że ryba jest więcej, niż „dobra”, ale czułem, że mogę polegać na zapasie mocy mojego zestawu. Ponownie, świadomie, rezygnuję z podbieraka. Lubię ten bezpośredni kontakt ze zdobyczą, a zwieńczenie holu podebraniem ryby ręką, stanowi dopełnienie sukcesu. Wsuwam dłoń pod szeroką pokrywę skrzelową, zaciskam palce i… JEST! Gruba, długa i potężna. Prawdziwa „mamuśka”! Kładę rybę na przygotowanej miarce i… Tak! Po 10 latach czekania, wreszcie udaje się przeskoczyć na kolejny poziom. Miarka wskazuje 118 cm! Euforia. Jestem po prostu przeszczęśliwy. Wieczną tajemnicą pozostanie waga złowionej ryby. Lipcowa aura sprawiła, że nie narażaliśmy ryby na dodatkowe ryzyko niedotlenienia związanego z dłuższym przebywaniem poza naturalnym środowiskiem. Z pewnością granica 10 kg została przekroczona, ale o ile, tego już się nie dowiemy. Kolejny okaz złowiony w gronie naszego niezawodnego trio. Chwila dla kolegów, którzy wcielają się teraz w rolę fotografów.
Klękam na burcie. Przytrzymuję rybę za szeroką nasadę ogona. Chwilę odpoczywa. To już koniec naszego spotkania. Niesamowite uczucie. Gęsia skórka i drżenie rąk są teraz czymś naturalnym.
Ryba napina potężne mięśnie. Ostatni, pożegnalny ruch szerokiego ogona i szczupak żwawo znika w głębinach. Chwila zdecydowanie godna celebracji. Nie mogę w tym miejscu nie oddać hołdu moim kompanom. Mateusz i Tomek towarzyszą mi w mojej wędkarskiej podróży od wielu lat. Mieli i wciąż mają ogromny wpływ na mój rozwój, a wspólne przeżywanie odnoszonych sukcesów, tylko potwierdza skuteczność drużynowego działania.
Czy dane mi będzie przeskoczyć kolejną granicę, jaką jest niesamowite 120 cm ? Czas pokaże… Ja na pewno nie zamierzam się poddawać…. 😉