Dzień Dziecka (ja go mam zawsze, kiedy jadę na ryby! 😉 ), ale ten właściwy, czerwcowy. To nie tylko początek sandaczowego szaleństwa. Tego od kilogramów gum, ołowiu i piór z kotwicami. Owszem, ten „pstryk”, ten „prąd” płynący przez plecionkę, blank, dłoń, aż po łokieć i bark… jest jedyny w swoim rodzaju, ale…ten gwar, tłok na wodzie i pogoń za pysznym mięsem…Czasami mam dość. Ile można brać udział w wyścigu szczurów na miejscówkę, wysłuchiwać biadolenia, jak to jest ciężko, że „nie zarybiajo”, by później tego samego „wędkarza” spotkać przy skrobaniu ledwo wymiarowego „mętnookiego”. Chciałbym uciec, ale dokąd? Porzucić wędkowanie z powodu patologii? Mowy nie ma.
Od pewnego czasu, czerwcowe wypady, to nie tylko sandacz. Moje serce zdobyła mała, kameralna, jednoosobowa wręcz rzeczka. Moja enklawa. Tylko moja. Kiedy staję w jej nurcie, wszystko wokół przestaje istnieć. Jesteśmy tylko ja i ona. Szum wody przelewającej się przez kamienie. Szczekanie psa zza płotu odgradzającego brzeg rzeczki od pobliskiego gospodarstwa. I wreszcie zapach otaczających mnie łąk i pól. Zapach tych wszystkich ziół, roślin i…tymianku. Tymianku od trzymanego w dłoni lipienia.
Lekka muchówka i pływający sznur. Cienkie zakończenie przyponu i niewielka sucha muszka. Położenie muchy nieco powyżej zaobserwowanego oczka. Namierzona ryba ze spokojem unosi się do powierzchni i zgarnia „owada”. Zacięcie? Nie przystoi! Napinam sznur i czuję pulsujący ciężar na jego drugim końcu. Ryby, choć niewielkie, są bardzo silne i waleczne. Ale przede wszystkim, są po prostu urocze i piękne. Ta drobna łuska, cudowna płetwa grzbietowa. Plamki. Filigranowy pyszczek. I ten zapach. Tak, czerwiec zdecydowanie pachnie tymiankiem 😉