Wczesnowiosenne łowy, to niełatwy kawałek wędkarskiego rzemiosła. Zmiany pogody, wahania poziomu i temperatury wody, krótkie dni…a gdzie codzienność? Praca? Dom? Czasem trudno to pogodzić. Zresztą, widać to także po moim blogu…
Wiosna nie była łatwa, ale stając nad brzegiem niewielkiej rzeki, wraz z nurtem odpływały wszystkie troski i czarne myśli. Miałem poważniejsze zmartwienia. Jak dobrać się do widocznie żerujących ryb, jednak totalnie olewających prezentowane im wabiki. Płoszę je swoim zachowaniem? Chyba nie, przecież nadal żerują. Wina więc leży po mojej stronie. Wertuję pudełko i serwuję coraz to nowsze propozycje. Nadal nic. Zakładam nieco przeciążonego smużaka. Daje się posłać na znaczną odległość i poprowadzić tuż pod powierzchnią wody. Rzucam pod drugi brzeg, nieco poniżej zajmowanego stanowiska. Napinam linkę i sprowadzam wabik po łuku. Kiedy linka się prostuje i przynęta jest prostopadle do wędki, widzę lej na wodzie i czuję silne szarpnięcie. Wreszcie! Ryba okazuje się być ładnym jaziem. Wreszcie się do nich dobrałem!
Kilka wiosennych, całkiem owocnych wypadów kolejny raz potwierdziło, że kombinowanie stanowi klucz do wędkarskiego sukcesu. Przecież nie zawsze miarą sukcesu jest wielkość łowionych ryb, ale umiejętność do ich regularnego kuszenia, pomimo zmian upodobań, stanowisk i panujących warunków. Kolejny raz miało się to potwierdzić już niebawem. Ale o tym następnym razem 😉