Jak wspomniałem na koniec relacji pierwszego dnia majówki, wieczorne „rozprowadzenie”, pełne było pozytywnych emocji. Dzień można było uznać za idealny, zarówno pod względem towarzyskim, jak i wędkarskim. Co dobre, szybko się jednak kończy i Paweł, po grillowej kolacji i niekończących się pogaduchach, musiał wracać do swoich obowiązków. Ja postanowiłem kolejną noc spędzić na tylnej kanapie mojego dyliżansu. Otulony śpiworem i dźwiękami buszującej w lesie zwierzyny, zapadam w krótki sen. Plan na poranek jest prosty. Odpuszczam długi odcinek rzeki i od razu pędzę na miejscówkę, gdzie dzień wcześniej namierzyliśmy ryby. Na rybodajnej mecie melduję się z samego rana. A ponieważ zwycięskiego składu się nie zmienia, na agrafce znów ląduje Panic, wciąż w testowym zbrojeniu, o którym skrobnę nieco więcej w kolejnym wpisie 🙂 . Podchodzę cicho do samej wody. Pierwszy rzut w środek klatki, żeby czasem nie „zażabić” i nie zanotować od razu brania, co według przesądnych, przynosi pecha, którego nie powstydziłby się najczarniejszy z kotów 😉 . Ok. Kolejne rzuty już tam, gdzie spodziewam się brań. I rzeczywiście, już w czwartym, mam piękny, ale niecelny strzał. Dwa rzuty później już pudła nie ma i mam pierwszą rapę (miniatura). Kilka rzutów i kolejny strzał. Pusty. To nie kwestia zbrojenia, bo nie czuję ryb na kiju. Po prostu rapy nie trafiają, a i nie są skore do pogoni za uciekającą przynętą. Kilka następnych rzutów i mam drugiego bolka.
Kolejne rzuty co chwilę kończą się efektownym gejzerem. Zarówno ja, jak i bolenie, jesteśmy w amoku. Gdyby nie poprzestawiane celowniki aspiusów, wynik byłby spektakularny. Ale absolutnie nie mam powodów do narzekania, ponieważ cztery celne ataki zamieniam na cztery bolenie. Może nie okazowe, ale jak na godzinę łowienia, to działo się ogromnie dużo. Po jakimś czasie brania ustają. Albo skończyła się pora żerowania, albo też ryby trochę już mają mnie dość. Albo i jedno i drugie 😉 . Teraz czas na moje żerowanie, więc wracam do auta na szybkie śniadanie. Potem zmieniam kierunek i idę sprawdzić miejscówkę, która oprócz boleni, powinna obfitować również w klenie. I rzeczywiście, już w pierwszych rzutach, ściągam z napływu małego klenika.
Doławiam jeszcze kilka kleni i…ciągle w głowie mam miejscówkę boleniową. Mam do niej dobre dwa kilometry marszu, ale co tam…idę! Na miejscu chwila pauzy. Obserwowanie wody. Panuje złowroga cisza. Wyniosły się? Muszę to sprawdzić. Długi rzut, defilada Panica przez lekko wzburzoną wodę, gejzer i gwizd hamulca przy pierwszym odjeździe! Ależ jest pięknie! Ląduję piątą rapę i cykam szybkie selfie.
Notuję jeszcze dwa puste strzały i znowu cisza. Kolejny dylemat. Co dalej? Obmyślam taktykę nad turystyczną kuchenką i bulgoczących w menażce flaczkach. Nie ma czasu na biwakowanie przy grillu. Wracam na kleniowy przelew. Średnich rozmiarów Bromba, dociążona lametą leci z mojego Team Dragona do 18g, niczym pocisk. Klenie wyraźnie się uaktywniły. Brań jest sporo, ale ryby nie są zbyt okazałe. Kolejne przepuszczenie, tym razem w okolicy zalanego głazu. Książkowe miejsce, więc nie ma innej opcji, jak efektowna zbiórka. Fajna, około 43cm ryba.
Wpadam w mały, kleniowy amok. Uwielbiam łowienie na przynęty powierzchniowe, bo nic nie daje mi takiej frajdy, jak obserwowanie ryb atakującej przynęty poruszającej się po tafli wody. Kolejny długi rzut w okolice warkocza. Widzę przesuwający się za przynętą wał wody. Zagryzie? Czy odpuści? Zagryzł! Ryba walczy dzielnie. Jest gruba i wspaniale wyzłocona. Ledwo obejmuję klenia za kark. Jeśli zabrakło do „50”, to naprawdę niewiele. Z paszczy ryby wydobywa się bladoróżowa maź, o zapachu… truskawki! W niedalekiej odległości obficie nęcili miejscówkę grunciarze! Ryby pasły się na ich zanęcie, a potem, najwidoczniej wracały na swój przelew. Ryba jest bardzo silna i kiedy próbuję zrobić sobie z nią zdjęcie, wyrywa mi się z rąk. Ponieważ stoję prawie po pas w wodzie, drugiej szansy na fotkę nie dostanę. A przynajmniej nie tym razem.
Doławiam jeszcze kilka kleni. Ryby w granicach 30-40cm, więc rozmiar sportowy, ale frajda z łowienia ogromna. Kolejne branie na Brombę i już wiem, że to nie jest duży kleń. Walka wskazuje na jegomościa, który stanowił przecież cel tego wypadu. Jest szósty bolenik, rozmiar „średni odrzański”.
Ale to nie rozmiar ryby jest najważniejszy. Choć zawsze można złowić więcej i większych ryb. To jednak podsumowując dwa (w sumie niepełne) dni łowienia, nie mogę kręcić nosem. Mnóstwo brań, a wyholowanych 10 boleni i kilkanaście kleni, jako miły dodatek. No i ten okonek, jako pierwsza ryba 😉 Jakby nie patrzeć, to wynik dający satysfakcję i przede wszystkim efekt wspólnego, świadomego łowienia.
Długie snucie planów. Obserwowanie wodowskazów i prognoz, czy pogoda i poziom rzeki nie pokrzyżują nam planów. Szykowanie sprzętu, typowanie miejsc. Wreszcie omawianie taktyki i czekanie na TEN DZIEŃ, niczym na pierwszą gwiazdkę w wigilijny wieczór. Tym razem wszystko zagrało. Dzięki, Pawełku jeszcze raz za ten wypad! Jeszcze tak wiele przed nami, ale wiem, że te łowy zostaną w pamięci na długo i jeszcze nie raz będziemy wracali wspomnieniami do majówki A.D. 2020….
co jadłeś na to szybkie śniadanie?
A żebym ja w takich momentach przywiązywał wagę do takich detali 😀