Dźwięk budzika wyrywa mnie z łóżka. Szybko załatwiamy takie „bzdety” jak poranna toaleta, śniadanie i atakujemy nowy odcinek rzeki. W nieco zmienionych składach w porównaniu do dnia poprzedniego. Dziś łowię z Mateuszem, a dwa Tomki idą w drugą stronę. Mimo, iż taktyka jest taka, że brodząc idziemy ramię w ramię i obławiamy swoje strony rzeki, zostaję nieco z tyłu i obserwuję wyczyny bardziej doświadczonego kolegi. A ten nie ma dla mnie litości i daje mi solidną szkołę pstrągowego rzemiosła. Łowi kilka pięknych ryb, a moja rola ogranicza się do szczerych gratulacji, bicia brawa i dzierżenia aparatu z nadzieją, że nie zepsuję ujęcia z kabanem, o jakiego w naszych wodach naprawdę trudno. Lekcję dostałem srogą zarówno od kolegi, jak i od ryb. Jakoś mi nie idzie. Próbuję, kombinuję, zmieniam wabiki, którymi celuję w najlepsze chyba miejsca, wszystko na nic. Jakby tego było mało, mam wyjścia i spady kilku ryb, jednak wciąż jestem na zero. Gwoździem do trumny jest wyjątkowy rzut kolegi. Wyjątkowy, bo pod mój brzeg. I ten jeden wystarczył, żeby wyharatał ładnego pstrąga, praktycznie spod moich nóg. Masakra jakaś. Wiem, że to nie zawody i przyjechaliśmy taki kawał drogi, żeby świetnie się bawić, ale kurde! Jeden łowi, a drugi tylko łazi po rzece? Jakbym chciał pospacerować, to bym wędek nie brał… Dochodzimy do kolejnej pięknej miejscówki. W oddali majaczy niewielki mostek, a przed nami duży głaz, obok którego wdzierająca się woda wymyła zapewne głęboką rynnę. Pachnie grubą rybą i…jakbym już tu kiedyś był. To niemożliwe, ale przypomina mi się kadr z pewnej wędkarskiej produkcji kręconej nad tą rzeką, a którą oglądałem z wypiekami na twarzy jeszcze przed zorganizowaniem wypadu. Wtedy bohater tego filmu wyholował w tym miejscu pięknego pstrąga. Wyholował i wypuścił, co tylko potęguje emocje i nadzieje. Pierwszy rzut i przynęta wpada dokładnie tam, gdzie chciałem. Ledwie kilka razy przekręciłem korbką kołowrotka i czuję mocne targnięcie wędziskiem. Nareszcie! Ale zaraz, zaraz. Co jest? Miał być kaban z tłuszczową płetwą, a jest pięknie wybarwiony, ciemny, niby bagienno-torfowy, bardzo waleczny, ale jednak….szczupły. Dosłownie i w przenośni.Pierwsze koty za płoty, choć euforii to nawet jeszcze nie widać na horyzoncie. Idziemy dalej, obławiając urozmaicone fragmenty rzeki. Począwszy od szybkich wlewów i bystrzy usianych kamieniami, po spokojne i głębokie, prawie stojące odcinki biegnące przez łąki. I właśnie podczas spaceru wzdłuż takiego odcinka zauważam w oddali oczko na powierzchni wody. Pierwszy! Przypada mi „pole position” i pierwszy rzut. W końcu to ja wypatrzyłem rybę. Cichutko podchodzę kilkanaście kroków i posyłam obrotówkę nieco za miejsce, w którym wydaje mi się, że zauważyłem aktywność ryby. Błystka pokonuje kilka metrów i zostaje zaatakowana przez lorbasa, co wyraźnie sygnalizuje wygięte wędzisko. Na mocnym sprzęcie walka nie trwa długo i już po chwili mogę zapozować do zdjęcia z moim nowym rekordem życiowym. Ryba jest piękna. Nie tylko długa, ale i w świetnej kondycji. Ot, taki krawężnik. Teraz to kolega występuje w roli fotografa, za co jestem mu ogromnie wdzięczny, bo dzięki temu obrazy zachowane w mojej pamięci mają także fizyczną postać. Przy okazji przechodzę mentalne odrodzenie. Jak wiele jedna ryba może zmienić. Wraca pewność siebie, znika marazm i zmęczenie. Morale ostro idzie w górę. Tego mi było trzeba! Przed nami kolejnych kilka setek kilometrów szwedzkiego asfaltu, a później tydzień zmagań z kaczodziobymi. Teraz to dopiero będzie łowienie! „Będzie, będzie zabawa, będzie się działo…” 😉
Pinknie!
p.s. Chyba ostatni cytat jest coś nie teges 😛
Poprawione! Dzięki 😉 Człowiek czyta to ileś razy przed publikacją, a i tak się chochliki wkradają 😉