Koniec roku to zazwyczaj czas podsumowań mijających 365 dni i stawiania sobie nowych celów. Nie inaczej jest w wędkarstwie. Mimo, iż dla mnie pojęcie „sezon” oznacza nieprzerwanie trwającą przygodą z wędką, różniącą się tylko otaczającą aurą i gatunkami, na jakie poluję, to można uznać przełom roku za dobry czas na mały rachunek sumienia.
Miniony rok mogę rozpatrywać dwojako. Z jednej strony był pewien okres regularnych i w miarę częstych wyjazdów, z drugiej strony dopadły mnie długie okresy rozbratu z wędką. Bolesne i trudne. Z jednej strony padło trochę ładnych ryb, z drugiej…zawsze pozostaje niedosyt. Tylko to już chyba kwestia mojego wędkarskiego apetytu i chęci ciągłego łowienia. Więcej i większych 😉
Początek roku, to, z racji aury, chyba tylko jeden wypad na lód, a także w miarę regularne wyjazdy na pstrągi. Nie dane mi było spotkać się z „ketonem”, ale maluchy i średniaki meldowały się regularnie.
Pierwszy pozytywny akcent to majowy wypad, który pomimo, iż z uwagi na rodzinny charakter, nie był w 100% wędkarski, dał mi największego, jak dotychczas, szczupaka. Oczywiście takiego krajowego 😉
Na pewno w realizacji wszystki planów i marzeń przeszkodziły nieco warunki, bo kosmiczna wręcz susza i nizówka na Odrze spowodowała, że nie mogłem cieszyć się nową, pływającą „zabawką” tak często, jakbym tego sobie życzył. Niektóre miejscówki były tak płytkie, że nie mieściła się nawet krótka stopa silnika zapiętego do pawęży pontonu. Między innymi dlatego odpadło trolingowanie za sumem. Na otarcie łez trafił się jeden niewielki wąsik.
A szkoda, bo potencjał łowienia „z wody” w rzece jest ogromny i wiążę z nim niemałe nadzieje i plany. Już kilka wypadów dało trochę przyzwoitych bolków i grubych kleni.
Jako sukces, upatruję na pewno połowy muchowe. Pierwszy, niewielki szczupaczek, to niejako dodatek i bonus. Cieszą ogromnie zaplanowane i regularnie łowione lipienie, jak i odrzańskie klenie. W tej też kwestii udało się zrealizować zeszłoroczny plan, jakim było przechytrzenie klenia +50cm, oczywiście z użyciem sznura i muchy 😉
„Zawiodły” (bo regularne, acz pojedynczo łowione ryby, to nie to, na co człowiek liczył 😉 ) bolenie. Przynajmniej w cieplejszych porach roku. A może to mój apetyt okazał się zbyt wielki? Za to dobra była cała jesień, darząc naprawdę fajnymi rybami.
Słabo wypadły sandacze, których przez cały sezon złowiłem tylko kilka.
Z drugiej strony, poza pojedynczymi wypadami, praktycznie się na nie nie nastawiałem. Jesienią nie poświęciłem mętnookim ani jednego wyjazdu nad Odrę. Zwyciężyła bolenioza 😉
Zdecydowanie na plus muszę zapisać wędkarskie spotkania z kolegami po kiju. A tych było całkiem sporo. Najpierw majowe wojaże nad Odrą z „Bluzerem”.
To już kolejne takie spotkanie, oczywiście ponownie udane! 😉 Ryby nie współpracowały tak, jak sobie tego byśmy życzyli, ale sama atmosfera, wspólne łowy, palone ognisko, czy niekończące się wędkarskie pogaduchy…bezcenne! Jeszcze niejeden raz zorganizujemy taką eskapadę, choćby i poza granicami kraju!
W lipcu przyszedł czas na rewizytę i sumowe łowy w Królowej Wiśle. Ale to nie tylko to. Nocne spacery z wędką po Krakowie, zapiekanki na Kazimierzu w strugach lejącego deszczu, kontakt z rybą, jaki zaliczył kolega już pierwszej nocy…Było super! A ryby? Ponownie wyniki daleko odbiegały od przyjętych wcześniej założeń. Pomimo starań, kombinowania…Eh…Niech te zdjęcia podsumują tą eskapadę.
Może wyniki byłyby inne, gdybyśmy łowili tak, jak większość chwalących się złowionymi rybami, czyli na zakazany w krakowskim okręgu trolling? 😉
Kolejne wędkarskie spotkania przewijały się cały sezon. Dziękuję wszystkim, z którymi dane mi było spotkać się nad wodą i skrzyżować wędziska. Dzięki za świetną atmosferę, łowienie bez napinki i wzajemną wymianę informacji. Kolejne wypady przed nami!
Muszę jeszcze wspomnieć o jednym spotkaniu. Mam tu na myśli jesienną wizytę u mojego przyjaciela, z którym nie widzieliśmy się szmat czasu, że już o wspólnym łowieniu nie wspomnę. Wreszcie udało się wszystko dograć i w końcu spotkanie doszło do skutku. Oprócz aspektu towarzyskiego, nie mogło zabraknąć wędkowania w szampańskich nastrojach, dodatkowo okraszonego pięknymi rybami, w tym nową życiówką w okoniu. Wypad, jaki trzeba powtarzać jak najczęściej. Koniecznie!
Mijający rok dał też sporo wniosków w kwestii używanych przynęt. Jestem wielkim miłośnikiem wszelkich topwaterów, popperów, suchych much i wszystkiego, co unosi się na powierzchni wody, a jest chętnie atakowane przez ryby. Z tego też powodu, znaczny czas mojego łowienia, to właśnie kuszenie ryb w ten sposób. O dziwo, nawet na ostatnim wypadzie tego roku, tuż przed Sylwestrem, udało się złowić kilka szczupaczków na…a jakże! Topwatera 😉
Oprócz regularnie łowionych kleni na smużaki, udało się przechytrzyć trochę boleni. Również powierzchniowymi wabikami. Widok bolenia goniącego i wściekle atakującego sunącą po powierzchni, PANICznie tańczącą na ogonie imitację uklejki, na długo pozostaje w pamięci. Hipnotyzuje i sprawia, że chcemy jeszcze i jeszcze…
Podsumowując. Mimo, iż miniony rok nie przyniósł może „worka” okazowych ryb, to każda, nawet ta niewielka, ale złowiona w sposób zaplanowany i świadomy dała dużo informacji i wniosków, które procentowały na każdym kolejnym wypadzie.
Spora część, z wcześniej założonych planów, nie wypaliło. Po części brutalnie zweryfikowało je życie i ilość dniówek spędzonych nad wodą. Absolutnie nie znaczy to, że rezygnuję ze stawiania sobie wyzwań w rozpoczętym już 2016 roku. Mam już kilka pomysłów i na pewno się nimi podzielę, a także postępami w ich realizacji.
Połamania kijów! 🙂
Wisła weryfikuje co kto potrafi 🙂
Jasne. Bo Wisła jest jedynie „prawilną” i miarodajną wodą na świecie 😀