Weekendowe pożegnanie z taflą.

Ostatnie chłodne dni spowodowały, że bez żalu zostawiłem pstrągówkę na szafie. W bagażniku zameldowały się sanki, świder, pływający kombinezon, echosonda i kilka różnych podlodowych wędzisk. W piątkowy wieczór odwiedzam też znajomego w jego sklepie wędkarskim, celem uzupełnienia zarówno zapasu świeżych robaczków, jak i „newsów z tafli”.

SOBOTA

W sobotni ranek ruszam w kilkudziesięciokilometrową podróż. Na taflę wchodzę, jako jeden z pierwszych i pomimo, iż ludzi z każdą godziną przybywa, pierwszy ją opuszczam. Po zrobieniu kilkudziesięciu dziur nie miałem nawet dotknięcia, zarówno na blaszkę, jak i mormyszkę. Ludzie też dużo biegają, a więc szukają ryb. Przez kilka godzin jedyną rybą, jaką widziałem, był niewielki okonek złowiony przez jednego z wędkarzy. Padaka. Szybka decyzja. Pakuję auto i w drogę. Kolejna zaporówka, tym razem wąska, o dość silnych prądach podwodnych. W zimowym czasie zdradliwa woda, w której niejeden śmiałek się skąpał. Podjeżdżam do cichej zatoczki. Wiercę dziurę na nieco głębszej wodzie i nęcę podajnikiem kolejno ziemią z jokersem, a także swoją zanętą. Daję dziurce odpocząć, a w tym czasie biorę wędkę z blaszką, celem sprawdzenia kolejnych 5 wywierconych otworów, a także przerębli pozostawionych przez poprzednich wędkujących. Już pierwsze poderwanie blaszki skutkuje atakiem okonia. Niewielkim. Po chwili meldują się kolejne. Praktycznie w każdym otworze coś się dzieje, a kliker schowany w kieszeni kombinezonu, co chwilę odlicza kolejne zdobycze. Brania na blaszkę się kończą, więc sięgam po bałałajkę. Niestety, zamiast spodziewanych płotek, w położonym na dnie jokersie buszują okonki. Kolejne przygięcie kiwoka. Ryba walczy nieco inaczej, a w otworze mieni się srebro łuski. Płotka. Ma około 22cm. Niestety, tego dnia była tylko jedyną przedstawicielką swojego gatunku. Łowy zdominowały okonki. 2-3 godzinki i robi się szaro. Przy aucie wyciągam licznik i podsumowuję krótkie łowy. 29 okoni i jedna płotka. Było miło, a i urodziło się kilka wniosków na kolejny dzień.

NIEDZIELA

Ponownie ruszam na rybodajną dzień wcześniej wodę. Zmieniam tylko miejscówkę. Jestem jednym z pierwszych śmiałków, więc mam możliwość wyboru miejsca. Staję blisko brzegu, na dość stromym stoku. Pode mną dobre 4 – 4,5 m wody. Ponownie zanętę lokuję na dnie z pomoca podajnika, a dopiero po tym zabiegu zaczynam szykować resztę gratów. Jedna ochotka ląduje na cieniutkim haku i znika w czeluściach przerębla. Pomimo cieniutkiej żyłki, opad chwilę trwa. Branie jest niemal natychmiastowe, jednak zacięcie puste. Mokrymi dłońmi odwijam żyłkę. Kolejna ochotka nurkuje w okolice dna. Mniej więcej 50-70cm nad dnem rozpoczynam „granie” w powolnym opadzie. Bez efektu. Opuszczam mormyszkę na dno. Pozwalam jej moment tam leżeć, po czym unoszę ją dosłownie o milimetry. Lekko wygięty kawałek kliszy prostuje się. Zacięcie. Wędeczka wygina się amortyzując pierwsze szarpnięcia. Dwa-trzy wybrania i odrzucam bałałajkę. Hol w palcach to wielka frajda i precyzja. Jest płotka. Dobre 25cm. A więc weszły w zanętę. Praktycznie nie mam pustych przebiegów. Każde opuszczenie kończy się braniem, serią brań, lub udanym zacięciem i holem srebrzystej płotki. Rybki nie są wielkie, ale chyba żadna nie ma mniej, niż 20cm. Wszystkie wracają z powrotem do wody, dla bezpieczeństwa do drugiego przerębla, wywierconego 2-3 m za plecami. Wędkarzy na lodzie sporo, jednak wyniki mają dość przeciętne. Zresztą nie rozglądam się za wiele, bo łowienie całkowicie mnie pochłonęło. Kolejne branie i już mniej więcej w połowie głębokości łowiska muszę oddać nieco żyłki. Ryba walczy zaciekle. Blisko przerębla okazuje się być bardzo ładną płocią. Przed podebraniem zaczyna krążyć i nagle odjeżdża. Wkładam ręce do przerębla. Zbyt późno. Ryba przeciera cieniutką żyłkę o ostrą krawędź lodu. Szkoda ryby, jak i mormyszki, ponieważ mój podlodowy arsenał nie jest jeszcze zbyt bogaty w dobre, a więc niestety drogie mormyszki.  Szczęście w nieszczęściu, że ryba urwała się przy samej tafli, więc może nie wypłoszy pozostałych żerujących ryb. Wygrzebuję z pudełka coś w miarę podobnego, wiążę i wracam do łowienia. Jakoś nie mam przekonania do tej mormyszki, ale ryby nadal żerują. Kolejna ryba okazuje się być godnym przeciwnikiem. Dobra chwila przeciągania żyłki i na lodzie ląduje spasiona płotka. Ma na pewno ponad 30cm. Śliczna ryba. Przydałoby się jakieś zdjęcie. Patrzę na siebie. W jednej ręce wijąca się płoć, w drugiej resztki luźnej linki z odrzuconej bałałajki, aparat jest w plecaku gdzieś obok na sankach….Eeeeeee. Płyń! I tak oto nie mam prawie w ogóle (poza jakimiś niezbyt udanymi próbami komórkowymi) zdjęć z tegorocznych lodowych zmagań 😉

płotka

Kilka minut po 9 brania ustają. Nie pomaga donęcanie, dokładanie ochotek, zmiany prowadzenia. Biorę zestaw z blaszką  wiercę kilkanaście dziur w kierunku środka zbiornika. Do złowionych kilkunastu płoci, dorzucam kilkanaście niedużych pasiaków. To, jak się później okazało, były ostatnie tegoroczne podlodowe zmagania. No chyba, że grudzień nas zaskoczy i uraczy wczesnym pierwszym, mocnym lodem 🙂

Avatar photo

About

Wędkarstwo towarzyszy mi od najmłodszych lat. I z każdym dniem staje się coraz ważniejsze i pochłania mnie coraz mocniej. Aż boję się pomyśleć, co ze mną będzie za parę lat! ;)

View all posts by

One thought on “Weekendowe pożegnanie z taflą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *