Pierwsze dni miesięcy niosą za sobą kolejne premiery. Czy to styczniowe kropki, majowe szczupaki i bolenie, czy wreszcie czerwcowe sandacza. To taki nasz „dzień dziecka”, który obchodzimy co roku 🙂
Dzień przed rozpoczęciem tegorocznego sezonu sandaczowego byłem już spakowany. Zwarty i gotowy. Zamiast kłaść się spać, wymieniam krótkie telefony ze znajomymi i około 2 w nocy ruszam na łowisku. Po ciemku rozpakowuję ponton, pompuję go i…zbyt optymistycznie podszedłem do kwestii akumulatora w moim aucie. Zwykle dawał radę napompować cały ponton bez potrzeby odpalenia silnika, jednak czas i miniona zima zrobiły widać swoje. Na szczęście przyjeżdżają koledzy i ratują mnie kablami. Ufff. Wypływam. Kieruję się na twardy blat, gdzie w zeszłym roku mieliśmy kontakty z rybami. Opływam miejscówkę, i wreszcie stawiam na kotwicę. Na pierwszy ogień- ciężki czarny kogut. Lubię tak łowić. Szybko i agresywnie. Przy okazji zbieram dodatkowe informacje o moim łowisku. Może 10, czy 15 rzut. Daleki Kilka podbić i czuję pstryknięcie. Mocno zacinam i szybko holuję. Czuję targnięcia. Czyżby sandaczowy sezon miał właśnie zostać rozpoczęty? W połowie drogi ryba jednak wychodzi na moment do powierzchni. To już nie pasuje mi do sandaczy. Im bliżej burty, tym ryba stawia większy opór i walczy ambitniej. Agresywnie nurkuje. Zmuszony jestem odpuścić nieco linki. Pompuję. Przy balonie pontonu wynurza się szczupak. Z tych starszych roczników. Dodatkowo w świetnej kondycji i z wielką ochotą do walki. Targa łbem, ale udaje mi się chwycić za pokrywę skrzelową. Natychmiast wypinam go, pakuję do niedużego podbieraka i przywiązuję do wiosła. Teraz mam czas na rozstawienie statywu i przygotowania się do pamiątkowego zdjęcia. Jest jeszcze szaro, więc mrok poranka rozświetla błysk flesza.
Nie mogę znaleźć miarki. Na szczęście na burcie pontonu mam wymalowaną podziałkę. Przykładam rybę. Blisko 90 cm. Uwalniam rybę i wracam do łowienia. W kolejnym rzucie mam delikatne trącenie, ale nie udaje się go skutecznie zaciąć. Przestawiam się. Kolejne miejsca nie dają więcej kontaktów. Wraz z upływającymi godzinami słońce przypieka coraz mocniej, a na wodzie widać nawet kilkadziesiąt łódek. Dopada mnie zmęczenie. Stawiam kotwicę, robię miejsce na pontonie i…zasypiam na półtorej godziny. Zregenerowany krótką drzemką i posiłkiem postanawiam wrócić do łowienia i w przypadku braku dalszych sukcesów, powoli kończyć łowy. Ponawiam napłynięcie na blat, od którego zaczynałem. Ustawiam się jednak nieco inaczej. Obserwuję ekran echosondy i koryguję ustawienie silnikiem. Ok. Stawiam kotwicę. Na agrafce ponownie zawisa czarny kogut. Długi rzut. Powinno być miękko. I jest. Po kilku podbiciach czuję, że struktura dna uległa zmianie. Jest twardo, z pojedynczymi większymi kamieniami. Mniej więcej w połowie odległości od pontonu mam strzał. Dosłownie. Tnę w tempo i…siedzi! No nareszcie! To już musi być sandał. Ale zaraz? Sposób walki znowu sugeruje kaczodziobego. Równie ambitny, silny i nieustępliwy. Mimo, że sporo mniejszy od porannej zdobyczy, i ten przekracza 70 cm. Podbieram za kark, mierzę i…wkładam do wody, by wykonać kilka zdjęć. Niestety, po trzecim (i jak się okazuje nieudanym) ujęciu ryba się uwalnia i odpływa na swój blat. Trudno. Nad głową zaczynają się formować ciemne chmury. Czas kończyć. Nie udało się skusić sandacza, ale powodów do narzekania mieć nie mogę. Poza tym, to dopiero pierwszy dzień sezonu. W myślach cały czas mam jeszcze jedno. Niewielką rzeczkę, muchówkę i małe sucharki. No tak. Czerwiec, to nie tylko sandacze, ale i lipienie. O nich już niedługo 😉