Sam nie wiem czemu stawiając sobie cele muchowe, nie uwzględniłem w nich szczupaków. Fakt, nie mam sprzętu pozwalającego komfortowo machać kilkunastocentymetrowymi „kurczakami”, ale jak się nie ma, co się lubi… 😉
Miały być bolenie na muchę. Ba, ciągle wierzę, że będą! Ale, że nie samą ukochaną rzeką człowiek żyje, wybrałem się nad jeziorko. Trochę odpocząć, poszukać okoni, szczupaków i trochę pocieszyć się popperami i castem. Do tuby wrzuciłem też muchówkę, a do kieszeni kamizelki niewielkie pudełko z muchami. Druga szpula do kołowrotka z nawiniętym sznurem intermedium też się znalazła. A co. Niech się ze mną przejedzie… Mało tego, tuż przed majówką dotarła do mnie niewielka koperta od kolegi Piotra. A w niej kilka niewielkich strimerków, ukręconych z myślą właśnie o boleniach. Ponieważ w tej materii mam zerowe doświadczenie, nie przyszło mi nic innego, jak zaufać bardziej doświadczonemu koledze. Tym bardziej, że to on był twórcą jak się na testach okazało, bardzo łownych piankowych koników kleniowych.
Obławiamy z kolegą płytką zatokę. Okolice roślinności wynurzonej i zanurzonej. Dość płytko. Lekki wiaterek zapewnia idealne tempo dryfu. Wydawało by się, że lepiej być nie może. Nie mogło by być, jakby brały. Ale nie brały. Przerzuciliśmy chyba wszystko ze swoich przepastnych pudeł, których zawartość mogła by zapełnić półki średniej wielkości sklepu wędkarskiego. Od przynęt małych, po prawie 20 cm jerki. Nic. Nawet rybiego ogona. Spojrzałem na leżącą wzdłuż burty muchówkę. Co mi szkodzi? Wiążę krótki przypon z grubej żyłki, do tego stalka i na agrafce ląduje jedna z muszek od Piotrka. Połączenie bieli, czerni, czerwieni i kilka pasków flashu. Wysnuwam nieco linki i rozpędzam zestaw. Szału nie ma, bo kijek klasy 4/5, to nie szczupakowa armata, ale osiągam odległość pozwalającą na choć krótkie poprowadzenie muchy. Moje średnie umiejętności rzutowe i brak koszyka na odkładanie sznura też robią swoje. Taaaa, wiem… złej baletnicy… 😉 Kolega cierpliwie czesze Sliderem. Ja się uparłem na muchę. Nie opuszczę, dopóki nie złowię- obiecałem sobie. Mucha kusząco faluje nad podwodną łąką. Daje się poprowadzić dużo bardziej finezyjnie, niż jerk, a moment zawieszenia muchy podczas przerwy w podciąganiu wygląda naprawdę świetnie. Zdążyłem oddać może kilkanaście rzutów, kiedy poczułem przytrzymanie. Podciągam sznur i unoszę kij. „JEST”! Krzyczę do kompana. Kij się wygina, ale „walka” nie trwa długo. Ryba jest ekhm…niewymiarowa, ale jej rozmiar nie ma dla mnie w tej chwili najmniejszego znaczenia. Tylko uszy ograniczają szerokość uśmiechu.
Ryba głęboko połknęła muchę, praktycznie nic nie wystaje z pyska. Jednak pojedynczy hak pozbawiony zadziora wychodzi bardzo łatwo, nie czyniąc żadnych uszkodzeń w rybim pysku. W kontekście świadomego praktykowania Catch & Release, to zdecydowana przewaga tej metody nad najeżonym grotami jerkiem. Nie mam wyjścia. Trzeba będzie pomyśleć nad jakimś mocniejszym zestawem muchowym, może travelkiem, bo teraz podróże „zagramaniczne” są nierzadko tańsze, niż krajowe. Do tego pudełko pełne much będzie pewnie ważyło mniej, niż jeden solidny jerk, co przy limitowanym bagażu też ma niemałe znaczenie. Chyba się wkręcam…. 😉
Ryby nie zaliczam, jako oficjalne zaliczenie kolejnego celu, bo co to za sztuka ustalać cel po jego osiągnięciu? Nie będę taki. Ale cieszy taki bonus. Czas na odrzańskie klenie i bolenie.
Mucha wygrała ze spinem 🙂
Dlatego poważnie myślę nad zestawem muchowym dedykowanym szczupaczkom, bo nie dość, że to efektowne, to i ponoć efektywne 😉
Szczególnie jesienią.